fot. Szymon Gruchalski / Lang Team

Kolejna edycja Tour de Pologne przeszła już do historii. W tym roku wyścig organizowany przez Czesława Langa i spółkę inaugurował etapowe ściganie na poziomie World Tour po przerwie spowodowanej pandemią. Do Polski przyjechało więc wielu znakomitych kolarzy z czasami aż zbyt dużą chęcią do walki. W rezultacie mieliśmy w tej edycji wszystko, co składa się na kwintesencję kolarstwa – kraksy mniejsze i większe, spektakularne ataki, łzy smutku, bólu i wzruszenia oraz piękne widoki na Beskidy czy Tatry. Zabrakło polskiego zwycięstwa, ale są pozytywne akcenty. Chodźcie za kulisy. 

77. wyścig Tour de Pologne. Dwie kosy w numerze, jak powiedział kiedyś Dariusz Baranowski podczas transmisji telewizyjnej, kiedy to Paweł Poljański z takim właśnie numerem startowym walczył o zwycięstwo etapowe w hiszpańskiej Vuelcie. Tej samej, na której dwa etapy wygrał Tomasz Marczyński. Dwie siódemki miały przynieść szczęście. Ale nie przyniosły. Ani „Poljanowi”, ani także naszemu narodowemu tourowi. Przynajmniej pierwszego dnia.

5 sierpnia. Pierwszy etap ze Stadionu Śląskiego w Chorzowie do Katowic, „świątyni sprintu”, gdzie sprinterzy rozwijają jedne z najwyższych prędkości w całym kalendarzu – ponad 80 km/h. Pisząc relację tekstową „na żywo” mieliśmy zwyczaj zjeżdżania na rundach do biura prasowego, by samą końcówkę obejrzeć w telewizji, zobaczyć kolarzy przejeżdżających przez linię mety i mieć pewność, że gdzieś po drodze nie zgubimy połączenia z internetem. Tak też zrobiliśmy pod Spodkiem.

Wyszłam z ciężarówki będącej mobilnym biurem prasowym, by na własne oczy zobaczyć słynny finisz na alei Korfantego. Jej usytuowanie na każdym etapie (kilkanaście metrów od linii mety) sprawiło, że finisz Dylana Groenewegena i późniejszą kraksę widziałam doskonale, chociaż decyzji o wyjściu będę żałować do końca życia. Z perspektywy zawodowej była świetna, ponieważ właściwie mogłam ocenić sytuację, zaś z punktu widzenia osobistego przeżycia była beznadziejna. Huk, trzask, chaos, frunący w powietrze Fabio Jakobsen, a za chwilę spadający i przyjmujący całe uderzenie na twarz, będzie jednym z najbardziej negatywnych wspomnień mojego życia. Wizualizując to sobie przed oczyma wciąż mam ciarki na skórze, a w uszach słyszę krzyki i przekleństwa kolegów dziennikarzy, którzy tak jak ja nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Kolarski świat dawno nie wiedział już tak spektakularnej i poważnej zarazem kraksy, o czym napisał na Twitterze chociażby odsądzony od czci i wiary Lance Armstrong.

Akcja ratunkowa rozpoczęła się dosłownie natychmiast po tym, jak Fabio Jakobsen upadł na ziemię i trwała nieco ponad godzinę. Służby szybko ogrodziły miejsce wypadku parawanami, więc jeśli się ktoś nie zdecydował się pójść na miejsce zdarzenia, niewiele było widać. Opowieści kolegów, którzy poszli nie nadają się do cytowania w tym tekście. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, docierało do nas wiele sprzecznych informacji o stanie zdrowia poszkodowanych, ponieważ należy pamiętać, że ucierpiał nie tylko mistrz Holandii, ale także między innymi sędzia wyścigu, kolarz drużyny Movistar Eduard Prades czy sam Groenewegen. Wszyscy wiedzieli jednak, że to stan Jakobsena jest najbardziej poważny i gdy zobaczyłam, jak lekarz niesie z karetki urządzenie do intubacji i elektrody do pobudzania, wiedziałam, że jest bardzo źle i trzeba liczyć się z najgorszym.

Wreszcie po ponad siedemdziesięciu minutach do dziennikarzy wyszła lekarka wyścigu Barbara Jerschina, która wydała oficjalne oświadczenie o stanie zdrowia Fabio. Bezpośrednio po zejściu z pola walki o życia Holendra. Była zmęczona i wzruszona jednocześnie, a ja nie zapomnę również jej białych „adidasów” zaplamionych krwią. Gdy skończyła mówić, w mig znalazłam się w biurze prasowym, by opublikować informację, na którą wszyscy czekają. Cholernie drżały mi ręce, gdy pisałam: „Fabio jest z nami, żyje i mamy nadzieję, że wygramy tę walkę”. Teraz już wiemy, że Jakobsen wygrał, że wygrali lekarze, i to jest największe zwycięstwo tegorocznej edycji Tour de Pologne.

Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co działo się później: szukanie winnych, ostre słowa, często wypowiedziane pod wpływem chwili, ujawnienie się pseudoekspertów, którzy na co dzień mają niewiele wspólnego z kolarstwem… Bo pisać o kolarstwie to przecież jeszcze nie znaczy na nim się znać, prawda? Tak jest zawsze w sytuacjach skrajnych, dlatego chwała tym, którzy zachowali zdrowy rozsądek. Niepodważalnym faktem jest to (i deklaruję to jako naoczny świadek tego zdarzenia), że Dylan Groenewegen znacząco zmienił linię sprintu i na domiar złego trącił kolarza drużyny Deceuninck-Quick Step łokciem. Ale nie można zapomnieć, że ten wypadek ma negatywne skutki nie tylko dla poszkodowanego, ale także dla winowajcy, organizatorów wyścigu, sprinterów i samego sprintu oraz dla całego kolarstwa w ogóle. To wszystko jest tym trudniejsze w dobie szybkiego przepływu informacji i mediów społecznościowych, gdzie trudno o wyważoną i merytoryczną debatę w gronie prawdziwych, a nie malowanych znawców. Jednak ci nazywający Groenewegena i sprinterów bandytami czy mówiący, że masowe finisze w ogóle powinny z kolarstwa zniknąć, powinni mocno popukać się w czoło.

Na szczęście największy pech tegorocznej edycji Tour de Pologne wyczerpał się już pierwszego dnia i w kolejnych mogliśmy skupić się wyłącznie na sportowej rywalizacji, choć toczącej się w bezprecedensowych okolicznościach. Brak kibiców na startach i metach oraz na dekoracjach, brak kolumny reklamowej czy niemożność zrobienia sobie zdjęcia z kolarzem lub wzięcia autografu. Światowa pandemia koronawirusa sprawiła, że zgoda na organizowanie wyścigów została wydana tylko pod warunkiem przestrzegania zasad reżimu sanitarnego. Stosujecie się – jedziecie, nie stosujecie się – nie jedziecie. Krótka piłka.

Dla nas dziennikarzy warunki pracy także uległy zmianie. O tym, że w tym roku będzie „inaczej” przekonaliśmy już w przeddzień wyścigu odbierając akredytację. Zanim nam ją wydano, musieliśmy wypełnić deklarację, że nie mamy objawów przeziębienia, oraz że w ciągu ostatnich dwóch tygodni nie mieliśmy kontaktu z osobą zakażoną lub przebywającą na kwarantannie, a ponadto zmierzono nam temperaturę. Poświadczając własnoręcznym podpisem, zobowiązaliśmy się także do niezwłocznego powiadomienia służb medycznych, jeśli pojawią się jakiekolwiek niepokojące objawy. Podczas wyścigu przebywaliśmy wyłącznie we własnym gronie. W hotelach mieszkaliśmy z drużynami, ale nie mogliśmy spotkać się na wywiadzie czy zjeść razem posiłku. Sporadycznie mijaliśmy się na hotelowych korytarzach. Podczas jednego z ostatnich dni wyścigu idąc na śniadanie spotkałam w windzie Maćka Paterskiego. W maseczkach zamieniliśmy dwa słowa i rozstaliśmy przy tabliczce informującej, w jaką stronę mamy podążać – zawodnicy w lewo, dziennikarze w prawo. Pożyczyłam mu powodzenia na etapie i tyle było naszej rozmowy twarzą w twarz.

fot. Marta Wiśniewska / naszosie.pl

Inaczej (co widać na powyższym zdjęciu) była zorganizowana mixed zone, czyli strefa mieszana przeznaczona do wywiadów po etapach. W starej normalności jak w ukropie uwijali się tam dziennikarze, zawodnicy i obsługa wyścigu. W nowej kolarze przychodzili pojedynczo, obowiązkowo w maseczkach, a przy barierce oddzielającej mógł znajdować się tylko jeden dziennikarz zadający pytanie. Nowością było także to, że zarówno dziennikarze, jak i zawodnicy siedzieli, co dla tych drugich z pewnością było pozytywnym skutkiem reżimu sanitarnego. Ograniczało to wszystko nas mocno, ale robiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby nasi czytelnicy otrzymali takie same treści jak w poprzednich latach. Mamy nadzieję, że się udało.

Przed Tour de Pologne opublikowałam artykuł zatytułowany Tour de Pologne – wyścig wschodzących gwiazd. Po przywołaniu wielkich nazwisk jak Alberto Contador, Peter Sagan czy Daniel Martin, którzy wypromowali się w Polsce, starałam się wskazać, kto może wygrać tegoroczną edycję wyścigu. Z mojej strony padła tylko jedna postać – Remco Evenepoel. Okazało się, że znowu znalazła swoje zastosowanie cecha wyścigu Tour de Pologne, polegająca na tym, że pod wodzą Czesława Langa triumfują kolarze stojący u progu wielkiej kolarskiej kariery lub prawie w ogóle nieznani – tacy, których nazwiska znalazły się w notatnikach dyrektorów sportowych dopiero po polskim tourze. Casusowi 20-letniego Belga odpowiada ta pierwsza opcja, ponieważ nie można powiedzieć o zupełnie nieznanym kolarzu, jeśli przyjeżdżając do Polski ma się w palmáres zwycięstwa chociażby w Clásica San Sebastian, mistrzostwo Europy w jeździe indywidualnej na czas czy wicemistrzostwo świata w tej samej konkurencji.

Pięćdziesięciokilometrowa samotna ucieczka na królewskim etapie wokół Bukowiny Tatrzańskiej, dzięki której Evenepoel zapewnił sobie zwycięstwo w klasyfikacji generalnej imponuje z kilku powodów. Dyspozycja fizyczna to oczywiste – jest znakomita. Drugie to fakt, że sprostał roli faworyta i to w tak trudnym czasie, jakim dla drużyny Decuninck-Quick Step był wypadek Fabio Jakobsena. Chęć zrobienia czegoś dla swojego drużynowego kolegi leżącego w szpitalu św. Barbary w Sosnowcu dodała mu animuszu, energii i odwagi. Jednocześnie był pewny siebie, bo rano przed etapem poprosił oficera prasowego, by dał mu numer startowy kolegi. Dla mnie osobiście drugim najbardziej wzruszającym momentem tego wyścigu jest Remco wyjmujący przed metą w Bukowinie Tatrzańskiej numer startowy 75 i nie cieszący się, a za linią mety płaczący jak dziecko. Jego sukces był w tym wyścigu sprawą drugorzędną.

Remco Evenepoel okrzyknięty już drugim Eddym Merckxem potwierdził w Polsce swoje uniwersalne umiejętności i posiadanie bardzo ważnej dla każdego profesjonalnego sportowca rzeczy, a mianowicie silnej psychiki. Ja natomiast mam wewnętrzną zawodową satysfakcję, że po pierwsze, typowałam Evenepoela do zwycięstwa w całym wyścigu, a ponadto, że w przeprowadziłam z nim rozmowę (oczywiście w trybie on-line) tuż przed wyścigiem, dając jednoznacznie do zrozumienia, że w tegorocznym Wyścigu Dookoła Polski będzie protagonistą numer jeden. Poza wszystkim muszę dodać, że rozmawianie z nim jest czystą przyjemnością. Angielski znajdujący się na dobrym poziomie, rzeczowość i miła atmosfera. To wszystko towarzyszy wywiadom z „młodym wilkiem” Patricka Lefevere’a.

Przekazy medialne utrwaliły także dwie ważne, choć diametralnie różne rocznice. Pierwsza upamiętniała tragicznie zmarłego podczas ubiegłorocznej edycji wyścigu Björga Lambrechta. Przed startem na Stadionie Śląskim jego pamięć uczczono minutą ciszy oraz ustalono specjalną nagrodę jego imienia dla najlepszego kolarza w klasyfikacji generalnej do lat 23, która przypadła oczywiście Remco Evenepoelowi. Po drugie, oddano hołd papieżowi Janowi Pawłowi II, którego setna rocznica urodzin przypada w tym roku. Z tej okazji start trzeciego etapu odbył się w Wadowicach, gdzie urodził się Karol Wojtyła. Z pistoletu na starcie honorowym strzelił wieloletni sekretarz papieża Polaka kardynał Stanisław Dziwisz. Z pewnością także z tej okazji wyścigiem Tour de Pologne zainteresował się papież Franciszek, który podczas tradycyjnej niedzielnej modlitwy Anioł Pański na Placu św. Piotra w Rzymie pozdrowił uczestników Tour de Pologne. Ten fakt zrobił wielkie wrażenie na Czesławie Langu, który przed startem ostatniego etapu radośnie chodził z telefonem i odtwarzał te pozdrowienia niemal każdej napotkanej osobie, a podczas etapu obwieścił to w radiu wyścigu.

Polacy? Nie wygrali. Rafał Majka walczył i choć chcielibyśmy więcej, to czwarte miejsce po pięciomiesięcznej przerwie nie jest złe. Było nieźle, ale jak Polak sam przyznał w rozmowie z nami po królewskim etapie, nie ma jeszcze tego czegoś, co nazywa się błyskiem, co pozwoliłoby mu chociażby dojść do drugiego w Bukowinie Tatrzańskiej Jakoba Fuglsanga. W obliczu tego naszym „zwycięzcą” jest znakomity Kamil Małecki, który na szosach 77. edycji Tour de Pologne zostawił serce i wszystkie swoje siły, potwierdzając tym samym, że ma potencjał, by w przyszłości wygrywać etapowe wyścigi tygodniowe. Pokazywali się także Maciej Paterski i Patryk Stosz, którzy zwyciężyli odpowiednio w klasyfikacji dla najbardziej aktywnego kolarza oraz dla najlepszego górala. To z pewnością cenne łupy dla reprezentantów Polski, a ja mogę się chwalić, że jechałam windą z najbardziej aktywnym kolarzem Wyścigu dookoła Polski.

Ekipa Naszosie.pl z dyrektorem generalnym wyścigu Czesławem Langiem

Do zobaczenia za rok. My już tęsknimy za kolarską ligą mistrzów w Polsce. Może i na trasie są te przaśne pompowane balony i banery, ale organizacja wyścigu i poziom sportowy przyćmiewa te wady, które wyjątkowo upodobali sobie ci sami eksperci, którzy zdążyli wydać wyroki na temat kraksy w Katowicach, zanim jeszcze zrobiła to Komisja Dyscyplinarna UCI.

Marta Wiśniewska

Poprzedni artykułTour Bitwa Warszawska 1920: Marceli Bogusławski najszybszy na prologu
Następny artykułGran Piemonte 2020: Bennett pokazuje plecy rywalom
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W kolarstwie szosowym urzeka ją estetyka tej dyscypliny stojąca w opozycji do cierpienia. Amatorsko jeździ na rowerze górskim i szosowym, przejeżdżając kilka tysięcy kilometrów rocznie.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments