Fot. UCI

Nawiązanie do Sandmana przyszło mi do głowy w tym momencie, gdy tuż przed pędzącym peletonem na katarskiej autostradzie przemknęła niewielka trąba powietrzna, utrudniając zawodnikom i tak niełatwe zadanie ścigania się w tropikalnych upałach na 260- kilometrowej, całkowicie eksponowanej na słońce i wiatr, trasie.

O warunkach w Dausze powiedziano już chyba wszystko. Trasa płaska jak stół bardziej przypominała rywalizację w torowej sześciodniówce, bo najwyższą wysokością, na którą wspinali się zawodnicy był najazdowy krawężnik łączący drogę wewnętrzną z nitką autostrady.

Długość trasy, czas wystawienia zawodników na upał, problemy z aprowizacją, wiatr i właśnie płaska, szeroka trasa jak rzadko spowodowała niewielką dawkę emocji, co przeważnie na wyścigach klasycznych jest standardem (do takich można zaliczyć Mistrzostwa Świata). Najostrzejsza walka odbywała się w strefie bufetu, w czasie rozdawania bidonów.

Panowie rozpoczęli ściganie klasycznie. Poszła ucieczka aktorów drugiego planu, na przestrzeni kilkunastu kilometrów złapała przeszło osiem minut przewagi… a peleton jechał dostojnie. Rozmowy, stałe podjeżdżanie po bidony, spokojna jazda, wymiana opinii między Tonym Martinem, a Andre Greipelem. Spokój trwał do nawrotu na autostradzie.

Na nawrocie – tempo podskoczyło momentalnie do 70 km/h, peleton został natychmiast porwany. Tworzyły się ranty, mniejsze i większe wachlarze, rozpoczęła się walka z wiatrem. Dumoulin zahaczając pobocze złapał dwie gumy, koniec marzeń o medalu. W pierwszej grupie dzielili i rządzili Belgowie, wraz z nimi kręcili wszyscy wielcy: Mark Manx Missile Cavendish, Ellia Viviani, Peter Sagan, Tom Bonnen. Zaczęło się ostre pranie. Niestety, Polacy zniknęli z czuba.

Przewaga ucieczki topniała w oczach. Z tyłu kraksy, widowiskowe ranty i wachlarze. Wzdłuż trasy koszmarny, księżycowo-pustynny krajobraz. Sytuacja się krystalizuje – na czele sześciu Belgów, Włosi i Norwegowie, a peleton porwany na kilka mniejszych grupek, z wieloma „łącznikami” jadącymi dwójkami pomiędzy grupami. Niezwykłe jest to, że na czele jechała cała, trzyosobowa (!) reprezentacja Słowaków.

Od nawrotu różnice czasowe między grupkami tylko rosły. Bidony pustoszały w zastraszającym tempie. Belgowie bardzo aktywni, na całej trasie żadnych miejsc zasłaniających od wiatru i słońca. Bodnar odnalazł się w drugiej grupce, pół minuty za liderami, do której „spłynął” Jurij Sagan. Z Bodnarem kręcili i Kittel i Greipel. Jazda ze sprzyjającym wiatrem powodowała, że pogoń nie mogła odrobić straty do pierwszej, a ucieczka lada moment przeszła do historii.

Rywalizację oglądać można było na dwóch płaszczyznach – czysto sportowej oraz na poziomie walki o bidony – to najpewniej będzie wyścig o największym zużyciu płynów w historii.

Długi czas Maciej Bodnar wykonywał katorżniczą pracę w swojej grupce będąc cały czas na czele i wielokrotnie poganiając towarzyszy do intensywniejszej pracy. Po wjeździe na rundy miało miejsce hurtowe zdejmowanie zawodników, tracących przeszło 10 minut – zostaje tylko dwóch Polaków – Bodnar i Wiśniowski. Na rundach przewaga pierwszej grupy nad drugą rosła – sięgnęła dwóch minut. Cały czas sytuację kontrolowali Belgowie. W krótkim czasie odpadają John Degenkolb i Marcel Kittel. Dwie rundy przed metą na trasie zostało ledwie 54 zawodników, w tym tylko jeden reprezentant Polski – Maciej Bodnar.

W sprincie walczyło dziesięciu. Wygrał, przyspieszając piorunująco, Peter Sagan, wyprzedzając Marka Cavendisha i Toma Bonnena.

Już po zawodach sami kolarze w wypowiedziach mocno utyskiwali na sens organizowania tak długiego wyścigu, w takich warunkach, jakie panowały w Katarze. Wobec powyższego uznać można, że doświadczenie „Mistrzostwa Świata w kolarstwie szosowym Doha 2016” zostało zrealizowane, króliki doświadczalne (zawodnicy) są szczęśliwi, że już się skończyły, Katarczycy są szczęśliwi, że je przeprowadzili i nikt nie przypłacił tego życiem, UCI jest szczęśliwa, bo na konto wpłynęły katarskie pieniądze.

Natomiast w mojej pamięci, oprócz fantastycznego sprintu Sagana, zostaną obrazki ledwie przytomnego Degenkolba, siedzącego po zejściu z trasy przy samochodzie. Zupełnie wypompowanego Kittela, któremu ciężko było złapać pion. Orlika z Belgii Enzo Woutersa, którego cuciła obsługa techniczna. Zawodniczki z Holandii Anouski Koster, która – być może na skutek udaru – wpadła na barierki, nie dając potem rady wstać.

Patrząc z perspektywy zawodników – a że sam się także amatorsko ścigam, więc mam o tym pewne pojęcie – dobrze, że najbliższe trzy edycje rozegrane zostaną w Europie – Bergen, Innsbrucku oraz Yorkshire.
Nie tylko z perspektywy warunków atmosferycznych, ale z tego, co jest solą kolarstwa, jak i każdej innej dyscypliny sportowej. Kibiców.

Wiele da się zaakceptować, ale jeśli w miejscu rozgrywania Mistrzostw Świata w dowolnej dyscyplinie więcej jest pracowników obsługi technicznej od kibiców, to coś jest na rzeczy, że najbliższe edycje powrócą do Europy. Nawet na ostatnich mistrzostwach w Richmond, rozgrywanych po drugiej stronie globu, w Nowym Świecie kolarskim, kibiców liczyć można było setkami, jeśli nie tysiącami.

Poprzedni artykułJoaquim Rodriguez kontynuuje karierę w Bahrain-Merida!
Następny artykułMichal Schlegel dołącza do CCC Sprandi Polkowice
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments