W środę Stefan Bissegger wygrał mistrzostwa Europy w jeździe na czas i po raz kolejny potwierdził, że jeśli jest w odpowiedniej formie, naprawdę trudno go pokonać.
Szwajcar wygrał drugą jazdę indywidualną na czas w tym sezonie. Wcześniej triumfował na 3. etapie UAE Tour, gdzie na pokonanym polu zostawił m.in. Filippo Gannę, Toma Dumoulina i Tadeja Pogačara. Niestety w kolejnych miesiącach szło mu zdecydowanie gorzej – jeszcze tylko w Paryż-Nicea zajął miejsce w pierwszej „10” (ósmy na 4. etapie, a poza tym ze świecą szukać jakichkolwiek dobrych wyników.
Jestem bardzo zadowolony z tego, że w końcu to wszystko, co robiłem w tym sezonie, zadziałało. Do tej pory miałem mnóstwo pecha – dwie kraksy w Tour de France, często łapane choroby na początku roku… To wszystko sprawiło, że teraz jestem wyjątkowo zmotywowany.
– mówił po swoim starcie w Mistrzostwach Europy, cytowany przez oficjalną stronę EF Education-EasyPost.
To był dla niego drugi start w tej imprezie wśród seniorów. Jako orlik zdobył na niej dwa medale – srebrny i brązowy. Teraz w końcu zdobył złoto – aby to zrobić znów musiał pokonać zmęczonego po średnio udanym Tour de France Gannę, ale trudniejszym zadaniem okazało się ogranie rodaka – Stefana Kunga.
Mistrz Europy sprzed roku przegrał z nim o… pół sekundy. – Nie bez przyczyny mówią na mnie szwajcarski zegarek – przyznawał z przymrużeniem oka 23-latek. Co ciekawe, w równie dramatycznych okolicznościach wygrywał też kilkanaście miesięcy temu. Gdy podczas rozgrywanej w Paryż-Nicea czasówki sięgał po swoje pierwsze worldtourowe zwycięstwo, jego przewaga nad drugim zawodnikiem wynosiła jeszcze mniej, bo zaledwie kilka setnych sekundy.
Można obstawiać, że teraz przed nim kilka spokojniejszych tygodni. W najbliższym czasie wystąpi w BEMER Classic i w Bretagne Classic-Oest France, ale tam raczej nie ma się go co spodziewać w walce o wysokie lokaty. Kolejny przystanek to zapewne mistrzostwa świata – jeśli pokaże tam taką klasę, jak w Monachium, powinien być jednym z głównych kandydatów do medali.