Fot. © ASO/Bruno BADE

Aleksandra Górska nie jeden raz przewidziała w swoich zapowiedziach etapów ich rozstrzygnięcia. Marta Wiśniewska dbała natomiast o to, by Czytelnicy Naszosie.pl jako jedni z pierwszych wiedzieli, co dzieje się w Wielkiej Pętli oraz wokół niej. Obie panie podsumowały 104. edycję Tour de France rozmawiając ze sobą jak dziennikarki oraz pasjonatki tej dyscypliny sportu. 

Marta Wiśniewska (M.W.): Dla Ciebie 22. etap Tour de France też był najtrudniejszy? Świętowałaś? Miałaś z czego się cieszyć?

Aleksandra Górska (A.G.): Nie, dla mnie był najłatwiejszy, ponieważ nie musiałam pisać zapowiedzi – scenariusze tego typu imprez chyba wszyscy znamy na pamięć. Podobnie jak wszyscy uczestnicy świętowałam przejście w tryb zasłużonego odpoczynku po trzech tygodniach wytężonej pracy, choć również na gruncie czysto sportowym mogę znaleźć co najmniej kilka powodów do zadowolenia.

M.W.: Jeśli chodzi o pracę dziennikarską, to ja w tym roku skoncentrowałam się na newsach, co zresztą Szanowni Czytelnicy Naszosie.pl mogli zaobserwować. Napisałam chyba tylko trzy sprawozdania z etapów. A skoro wspomniałaś o powodach do zadowolenia, które masz po 104. edycji Wielkiej Pętli, to wymień je proszę, a ja powiem, czy mam takie same.

A.G.: Po pierwsze cieszę się, że eksperyment z trasą poniekąd się sprawdził. Jeśli była ona zaprojektowana w ten sposób, by zagwarantować minimalne różnice czasowe w klasyfikacji generalnej, tak istotnie się stało, nawet jeśli nie uchroniło to nas od z góry przewidzianego rezultatu. Kolejnym powodem jest fakt, że chociaż momentami skrajnie kontrowersyjny, ten Tour de France uczynił wielu zawodnikom sprawiedliwość. Przegrywający o milimetry Edvald Boasson Hagen i Warren Barguil ostatecznie sięgali po swoje etapowe zwycięstwa. Godnego swojej klasy sukcesu w końcu doczekał się Maciej Bodnar. W niewiarygodnym stylu powrócił Rigoberto Uran, który co prawda ponownie ukończył wielki tour na drugim miejscu, ale jego triumf w Chambery nosił znamiona geniuszu i szaleństwa. Powstanie ruchu dążącego do uwolnienia Mikela Landy też mi się spodobało.

M.W.: Chyba ze wszystkim przyjdzie mi się zgodzić. To prawda, to, co działo się wokół Landy po etapie, na którym Chris Froome stracił maillot jaune nadało rywalizacji dodatkowego smaczku. Chwilę po przekroczeniu mety przez zawodników z czołówki, w telewizji można było zobaczyć Landę i dyrektora sportowego Team Sky Nicolasa Portala w dość niespokojnej wymianie zdań. Rozmawiałam w tym roku z Portalem na Majorce (o czym, Czytelnicy mogli, i wciąż mogą, przeczytać na naszej stronie), rok wcześniej obserwowałam, jak pracuje, zatem wiedziałam, że musiał się zdenerwować. Wieczorem zajrzałam na Twittera i zobaczyłam, że sporo dziennikarzy o tym dyskutuje.

A.G.: Zdecydowanie! Ewidentnie Portal nie zdawał sobie sprawy, że wszystko zostało uchwycone przez kamery i jakiś czas próbował jeszcze przekonywać, że Landa realizował nakreśloną przez niego taktykę. Mowa ciała obu panów i późniejsze nagranie audio nie pozostało jednak wątpliwości, że baskijski góral urwał się ze smyczy – zresztą nie pierwszy raz.

M.W.: Tak, tego nie dało się „odkręcić”, jeśli ktoś widział rozmowę obu panów w telewizji. Zawsze mnie tylko zastanawia, na co liczy taki kolarz jak Landa. Przecież nie mógł nie wiedzieć, że w Team Sky nie będzie żadnych ustępstw, dopóki Chris Froome liczy się w walce o zwycięstwo w całym wyścigu.

A.G.: W odniesieniu do finiszu na Peyragudes wydaje mi się, że najzwyczajniej zadziałał instynkt, nie było w tym kalkulacji. Inna sprawa, że na przestrzeni trzech tygodni rywalizacji wiele może się wydarzyć, a już teraz wiemy, że nieszczęśliwy wypadek Chrisa Froome’a byłby dla Landy przepustką do miejsca na podium Tour de France, jeśli nie zwycięstwa.

M.W.: Tak, to, że Landa ma pod nogą wiadomo od czasów Astany. Ale abstrahując już od Baska, wiesz co jeszcze mi się podobało? Etapy jazdy na czas. Nie tylko dlatego, że wygrał Maciej Bodnar, czy że padający deszcz w Düsseldorfie zapewnił nam niezły dreszczowiec, ale dlatego, że podobał mi się pomysł, jaki mieli na te odcinki autorzy trasy, ponieważ oprócz odpowiedniego umiejscowienia ich na przestrzeni trzech tygodni, zaplanowali profile i dystanse, które nie były – jak to się kolokwialnie mawia – z kosmosu, a jednocześnie także nie były tylko po to, żeby się przejechać na kozie.

A.G.: Wobec nich mam mieszane uczucia, choć sama idea prawdopodobnie była dobra. Wolałabym jednak, żeby etap otwierający Wielką Pętlę był rozegrany przy nieco mniej niekorzystnych warunkach atmosferycznych – i nie tylko dlatego, że przedwcześnie wyeliminowało to z udziału w imprezie mojego czarnego konia. Te czasówki fajnie spinały wyścig w klamrę, ale z uwagi na zaskakująco wyrównany poziom głównych pretendentów do zwycięstwa, ostatecznie miały chyba zbyt duży wpływ na ostateczny kształt klasyfikacji generalnej. Na pewno większy, niż zakładano.

M.W.: O, w końcu jest jakiś punkt, w którym choć trochę się nie zgadzamy. No a na warunki atmosferyczne ludzie nie mogli mieć wpływu, bo na te ma tylko Władimir Putin, gdy robi paradę z okazji 9 maja.

A.G.: Podobno Francuzi próbowali przywołać deszcz na etapy w Jurze, jednak rzeczywiście potwierdziła się znana prawda, że do tego konieczna jest pomoc ekspertów pamiętających Związek Radziecki. Pewnie jest więcej punktów, w których się nie zgodzimy. Zaczynając od sprawy kluczowej: wykonujące już kolejną rundę po internetach rozważania ekspertów na temat tego, ile mógłby Michał Kwiatkowski, gdyby tylko mu pozwolono…

M.W.: O, ja też tego nie popieram, ponieważ uważam, że potencjału kolarza w kontekście walki o klasyfikację generalną wielkiego touru nie można oceniać po tym, jak pomaga. Chociażby z jednego powodu: bo nie musi znosić presji bycia liderem.

A.G.: Czyli widzimy to identycznie. Bardzo łatwo jest dać się ponieść biało-czerwonemu szaleństwu i zapomnieć, że forma fizyczna to tylko jeden z wielu elementów układanki, jaką jest przewodzenie ekipie w trzytygodniowym wyścigu. Miałyśmy nie wracać do Mikela Landy, jednak to nie może być czystym przypadkiem, że kolejny raz uzyskuje on świetny rezultat w klasyfikacji generalnej wielkiego touru występując w roli pomocnika, a ma problem z nawiązaniem do tych wyników jako lider. Nie jestem też przekonana, że w odniesieniu do Team Sky karma zawsze wraca…

M.W.: Przekonamy się w przyszłości, choć też mam wątpliwości. Swoją drogą jesteśmy świadkami rozwoju kariery „Kwiato”, chociaż scenarzysta pewnie napisałby w swoim scenariuszu, że najpierw coś takiego, czego świadkami byliśmy w tegorocznym Tourze, a później tytuł mistrza świata.

A.G.: Kwiatkowski bardzo zaskoczył mnie swoją formą w górach, ale jeszcze bardziej nagłym otwarciem się na kibiców i przedstawicieli mediów. Zastanawiam się natomiast, czy jego fenomenalna praca u boku Froome’a zamiast zagwarantować mu więcej wolności i szans na odniesienie indywidualnego sukcesu jeszcze ściślej nie zwiąże jego programu wyścigowego z niekwestionowanym liderem Sky.

M.W.: Tak może się stać. My polskim sercem chcielibyśmy, żeby miał więcej szans dla siebie, ale przecież tacy kolarze jak on też są w tym fachu potrzebni. Czyż nie? Jeszcze tylko zanim się ustosunkujesz, dodam coś do otwarcia się na media i fanów – stało się to, gdy forma mentalna i fizyczna Kwiatkowskiego się poprawiła. Z jednej strony to zrozumiałe, a z drugiej spójrzmy na Alberto Contadora. Pure class.

A.G.: To słuszna uwaga. Tak jak sam sobie życzył, Kwiatkowski miał podczas tegorocznego Tour de France komfort psychiczny i nie spoczywała na nim wielka presja. Co by się wydarzyło, gdyby znowu nadeszły chude miesiące, nie chcę domniemywać, ale tak czy inaczej oceniam to jako krok naprzód. Od dawna dość otwarcie przyznawałam, że z uwagi na mało poprawne relacje z mediami szanowałam go jako odnoszącego sukcesy sportowca, ale nie postrzegałam jako godną uwagi postać zawodowego peletonu. Obecnie zdarzają mu się przebłyski wybornego poczucia humoru, o które nigdy bym go nie podejrzewała.

M.W.: Nie chcę dokonywać charakterologicznej oceny „Kwiato”, by nie znam go na tyle dobrze, ale myślę, że ludzi nie można oceniać bez brania pod uwagę kontekstów, sytuacji, czasu, jaki ktoś przeżywa itd. Jest lepiej i to świetnie. Miejmy nadzieję, że jeszcze przed nami wiele miłych wywiadów z nim, prawda? Ja bym jeszcze chciała kontynuować wątek Contadora. Bardzo cenię takie zachowanie, jakie zaprezentował podczas tegorocznego TDF, zarówno pod względem kontaktów z mediami i kibicami, jak i od strony czysto sportowej. Wszyscy zachwycają się tym, co zrobił w Marsylii, ale ja nie zapominałabym o jego aktywnej jeździe już po tym upadku na asfalt przy prędkości ponad 70 km/h. Powiedzenie „jest Contador, jest zabawa”, wciąż nie traci na aktualności.

A.G.: Jednocześnie trudno jest czynnik osobowości całkowicie wyłączyć z równania, to w zasadzie niemożliwe, bo to właśnie tego rodzaju błysk oddziela zawodników wybitnych od przeciętnych. To zawsze definiowało Contadora, jego waleczność, i tego niezależnie od coraz niższej wydolności nikt mu nie odbierze. Niestety w tym samym miejscu muszę zaznaczyć, że jestem zwolenniczką dość niepopularnego poglądu głoszącego, że po osiągnięciu takiego poziomu mistrzostwa trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. I że najlepszy moment ku temu mógł już minąć.

M.W.: Wszystko się zgadza, ale skoro już Contador zdecydował się kontynuować karierę, to robi to godnie. Mógłby przecież okupować arrière du peloton i jechać na swoim nazwisku. W sumie płynnie powinnyśmy stąd przejść do Thomasa Voecklera.

A.G.: No właśnie. Będziesz tęskniła?

M.W.: Szanuję go, ale nie będę tęskniła.

A.G.: Ja podobnie. Szanuję za waleczność, mniej za parcie na szkło i ogólną estetykę, choć na to ostatnie najprawdopodobniej miał niewielki wpływ. Niemal w tym samym czasie odchodzi stanowiący jego absolutne przeciwieństwo kolarz-widmo, Haimar Zubeldia.

M.W.: Tak, właśnie…Ale ja mam takie swoje grono kolarzy, w którym jest właśnie Zubeldia, ale też Bennatti, Rojas, Tiralongo, którzy może nie brylują na podiach zbyt często, ale mają ogromną wiedzę o kolarstwie i wywodzą się z czasów tzw. starej szkoły, kiedy nikt nawet nie musiał zastanawiać się nad tym, czy czekamy, gdy lider ma defekt, czy nie.

A.G.: Z tymi niepisanymi zasadami sama mam pewne problemy, ale trudno się dziwić, skoro i te wydrukowane czarno na białym podlegały podczas tego wyścigu daleko idącym interpretacjom…

M.W.: Ja tam starą szkołę lubię zarówno w życiu, jak i w kolarstwie. Skoro to sport, to rozstrzygajmy wyścigi w walce sportowej. Tak, no niestety tak było. Sędziowie trochę się skompromitowali, ale na pocieszenie możemy pomyśleć, że to samo dzieje się w piłce nożnej, siatkówce itd. Ja jestem (i tu może niektórych zaskoczę) najbardziej zbulwersowana karą dla Bouhanniego za „trzepnięcie” Jacka Bauera.

A.G.: Kontrowersje z komisarzami UCI w rolach głównych nie są niczym nowym – wystarczy przypomnieć zamieszanie wokół zeszłorocznej przebieżki pod Mont Ventoux, jednak w tym roku mieliśmy do czynienia z rzadko spotykaną kumulacją. Symboliczna kara przyznana Bouhanniemu była oczywiście absurdalna, jednak potraktowałam ją jako jeden z wielu przykładów faworyzowania francuskich zawodników. Bardziej zbulwersowała mnie jednak aferka z pobieraniem wody na Peyresourde.

M.W.: Tak. No i nagroda dla najbardziej aktywnego kolarza…Naprawdę Francuzi przegięli, zwłaszcza, że na podium i tak mógł się pojawić jakiś francuski VIP, ponieważ Warren Barguil wygrał klasyfikację górską. Kiepsko, w największym wyścigu na świecie takie rzeczy nie powinny mieć miejsca, ale z drugiej strony na Ziemi dzieją się gorsze rzeczy. To kiedy wreszcie pogadamy o naszym bohaterze Macieju Bodnarze?

A.G.: Obok kontrowersyjnych decyzji sędziowskich i nadmiaru płaskich etapów, decyzja o przyznaniu Barguilowi tytułu najwaleczniejszego zawodnika tej decyzji Tour de France zasługuje na ostre słowa krytyki. Thomasowi De Gendtowi pozostaje świadomość, że głosowanie w mediach społecznościowych wygrał bezapelacyjnie i niemal jednogłośnie. O Bodnarze wspominałam już na samym początku, więc jeszcze raz to powiem: Maciej w końcu doczekał się zwycięstwa, które w pełni odzwierciedla skalę jego mistrzostwa. Zbyt długo musiał na nie czekać. Oczywiście jako dziennikarze związani z kolarstwem zdawaliśmy sobie sprawę z jego klasy jako zawodnika i cieszy się on ogromnym uznaniem w peletonie, ale z perspektywy sportowca posiadanie takiego wyniku w CV jest bardzo ważne. Zostaje się sportowcem po to, by odnosić sukcesy, i nawet jeśli później przypada w udziale pełnienie innej roli, to marzenie nigdy nie umiera.

M.W.: Tak, pamiętam, że wspomniałaś o nim już na początku, jednak podczas naszej rozmowy nie opuszczało mnie poczucie, że to za mało. Świetnie, że mamy tak dobrego „czasowca”, no i jeszcze wartościowego pomocnika, bo z jego pomaganiem jest trochę tak, jak w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” powiedział Michał Kwiatkowski, a mianowicie, że gdyby tak wspaniale pomagał kolarzowi, który w Tour de France zajął dalsze miejsce, z pewnością nie byłoby o nim tak głośno. Pracę, jaką „Bodi” wykonywał chociażby w Liquigasie, czy jaką wykonuje teraz w BORA-hansgrohe, trudno nazwać gorszą od tej, którą robi „Kwiato”. Oczywiście nie trzeba czynić porównań, tylko po prostu docenić obu panów.

A.G.: Bardzo słusznie powiedział. Jednocześnie musimy też pamiętać, że to właśnie jest jego pracą i głównym zadaniem, a nagrodą za lata lojalności wobec Petera Sagana jest gwarancja, że póki Słowakowi chce się ścigać na rowerze, również dla Macieja będzie miejsce w zawodowym peletonie. Wielu zawodników nie może cieszyć się podobnym komfortem.

M.W.: Ale niestety gdzieś kompletnie po drugiej strony sukcesu „Bodiego” w czasówce znajduje się pech Rafała Majki. Pamiętam, gdy w styczniu na Majorce powiedział mi z błyskiem w oku, że stać go na pierwszą piątkę w Tour de France. Jego forma w Tour of California i podczas mistrzostw Polski pozwalała mieć nadzieję, że to się spełni. Ale myślę, że to już za „Zgredem”. Ten sezon na szczęście jeszcze się dla niego nie skończył. 

A.G.: O upadku Rafała Majki napisane i powiedziane zostało już chyba wszystko, ale to rzeczywiście wielka szkoda. Start do wyścigu miał relatywnie ospały, jednak mogło to zaowocować świetną formą w ostatnim tygodniu. Jestem ciekawa, jak zaprezentowałby się na tle tak wyrównanej stawki.

M.W.: Wiesz, mam jeszcze przed oczami etap do Station des Rousses, który wygrał Lilian Calmejane. W notce biograficznej przy moim nazwisku w naszym portalu napisałam o sobie, że obdarzam kolarstwo pasją za piękno stojące w opozycji do cierpienia. Ten etap to świetnie obrazuje – wiadomo, że cierpieć można w górach i na wiatrach, ale prawie stanąć z powodu skurczów mięśni, a potem z uśmiechem przekraczać linię mety…To było właśnie to!

A.G.: To rzeczywiście był piękny etap i bardzo dramatyczna końcówka. Calmejane został namaszczony na nowego, lepszego Voecklera, a mnie udało się przewidzieć taki właśnie rozwój wydarzeń, co w odniesieniu do właśnie zakończonej edycji Wielkiej Pętli było dla mnie jednym z niewielu momentów triumfu. To samo można powiedzieć o harcownikach, którzy nawet jak na standardy tego wyścigu otrzymali bardzo mało okazji na odniesienie sukcesu. Rozumiem ogólny zamysł organizatorów, ale kilka pagórkowatych odcinków chyba nie zrujnowałoby tej koncepcji.

M.W.: Gratuluję Tobie zatem zdolności profetycznych! A tak na serio, to masz dziennikarskiego i kolarskiego nosa. Gdybyś napisała to na facebookowym profilu ekipy Direct Energie, polubiłby to Jean Rene Bernaudeau. A w momencie, gdy powiedziałaś o tym, że przydałoby się więcej pagórkowatych etapów, ja pomyślałam o sprinterskich finiszach, które zmiótł Marcel Kittel. Był absolutnie o klasę wyżej, czapka z głowy przed nim. Ale ja martwię się trochę o Greipela. Co się z nim stało? Przyznam, że roześmiałam się do rozpuku, gdy w podcaście Lance`a Armstronga usłyszałam z jego ust po jednym z etapów: „Gdybym był Andre Greipelem, pojechałbym do domu”.

A.G.: Dziękuję! Osobiście uważam, że zobaczyliśmy najlepszego Marcela Kittela w historii i wcale nie chodzi o to, ile wygrywał, ale w jakim stylu. Przestał być chimeryczny, przestał przejmować się idealnym rozprowadzeniem czy innymi, wcześniej tak istotnymi detalami, a wszystko to stało się w najmniej spodziewanym momencie. W każdym razie ja nie oczekiwałam, że plotki dotyczące jego odejścia z Quick-Stepu i rosnąca pozycja Fernando Gavirii podziałają na niego motywująco. Na Greipela natomiast już chyba przychodzi czas – nie jest już tak szybki jak niegdyś i mniej chętnie angażuje się w niebezpieczne przepychanki na finiszach. Dziwi jednak, jak zagubiony wydawał się w końcówkach pomimo ogromnego doświadczenia i doskonałej pracy pociągu Lotto-Soudal.

M.W.: No właśnie, ta wypowiedź Armstronga odnosiła się przede wszystkim do tego, że „Gorilla” marnował świetne rozprowadzenia.
A jeszcze wracając do Kittela, to szkoda, że nie dotrwał do Paryża. Wcześniejsze wycofanie nie umniejsza jego sukcesom, ale celebracja na Polach Elizejskich byłaby pięknym dopełnieniem.

A.G.: Przede wszystkim szkoda, że walka o zieloną koszulkę umarła w momencie, kiedy stała się najciekawsza. Dobrze było jednak zobaczyć Michaela Matthewsa chyba pierwszy raz spełniającego pokładane w nim nadzieje i kolejny fenomenalny wielki tour w wykonaniu Team Sunweb. Niesamowitą mają passę.

M.W.: O tak, pogodzili w tym Tour de France dwa cele w znakomity sposób. Świetna robota dyrektorów sportowych!
Chciałabym podzielić się z Tobą jeszcze jednym. Po tym, co działo się na Col d’Izoard, mam wrażenie, że areny bitew wielkich rywali pokroju Coppiego i Bartalego przestają być tak znaczące z biegiem lat. Widać w starych czasach, gdy w trakcie jazdy, z zawieszoną na szyi dętką, kolarze zmieniali napęd, mogły tam dziać się epickie rzeczy. Teraz już tak nie jest.

A.G.: Ja jestem już pogodzona z faktem, że to romantyczne kolarstwo sprzed lat już nie powróci. To konsekwencja braku dodatkowego wspomagania, mierników mocy i manii kontrolowania wszystkich wydarzeń na trasie przez najsilniejsze drużyny. Nie oznacza to jednak, że etap z metą na Izoard sprostał moim oczekiwaniom, byłam zawiedziona. Za 10 lat najprawdopodobniej wszyscy będziemy wspominać tegoroczny Tour de France jako tę edycję, podczas której z wyścigu usunięty został Sagan, jednak ja zapamiętam szalony etap do Chambery i Urana finiszującego na ostrym kole.

M.W.: Ten finisz Urana był piękny, ale odnoszę wrażenie, że trochę przyćmiła go…porażka Barguila. Ale co do tego, że Ty będziesz o nim pamiętać nie mam żadnych wątpliwości, ja też będę – obiecuję! Generalnie nie będę długo przeżywać tej edycji, wiem to już dziś. Bo czy to nie jest dziwne, że dwa dni po zakończeniu Tour de France więcej myślę o setnej edycji Giro?

A.G.: Być może rzeczywiście tak było. Kiedy jednak myślę o wydarzeniach tamtego dnia, sukces kolarza na popsutym rowerze po tym, jak tylko cudem uniknął kraksy, był paradoksalnie jedynym sensownym rozstrzygnięciem. Mnie to zupełnie nie dziwi – w moim odczuciu Giro zawsze jest magiczne i spektakularne, a Tour de France jest tylko… w porządku. Osobiście cieszę się chwilą oddechu i czekam na ognistą Vueltę.

M.W.: Ja też nie mogę się doczekać Vuelty, mojego ulubionego wielkiego touru. Tymczasem dziękuję Tobie za dyskusję o najmniej romantycznym, najbardziej skomercjalizowanym wyścigu kolarskim, który i tak ogląda najwięcej ludzi na świecie. Jego wizerunek ociepla przepiękna Francja, zatem à tout à l’heure!

Poprzedni artykułMocny skład UAE Team Emirates na Tour de Pologne 2017
Następny artykułVOO-Tour de Wallonie 2017: dominacja Dylana Teunsa
Absolwentka dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. W kolarstwie szosowym urzeka ją estetyka tej dyscypliny stojąca w opozycji do cierpienia. Amatorsko jeździ na rowerze górskim i szosowym, przejeżdżając kilka tysięcy kilometrów rocznie.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments