Drugi tydzień tegorocznej odsłony Tour de France zapamiętamy głównie z powodu jednego wydarzenia – utraty żółtej koszulki przez „kanibala”, Tadeja Pogačara, na rzecz Jonasa Vingegaard. W ostatnich kilku dniach działo się jednak wiele innych ciekawych rzeczy, o których piszemy w poniższym podsumowaniu.
Pierwszy strzał Pogačara
Wydawało się to niemożliwe, a jednak. 13 lipca 2022 roku Tadej Pogačar po raz pierwszy w swojej przygodzie z Tour de France na dobre strzelił z koła swojego rywala. Słoweniec, który przed podjazdem pod Col du Granon wyglądał na niezwykle świeżego i wyluzowanego, nie wytrzymał tempa Jonasa Vingegaarda, który pognał po etapowe zwycięstwo i żółtą koszulkę lidera. Tadej Pogačar, już w nie tak dobrym humorze, wtoczył się na metę prawie 3 minuty później. Po etapie zapowiedział jednak, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy, a on będzie atakował jak lew, by odebrać koszulkę Vingegaardowi, co rzeczywiście robił. Dotychczas nie przyniosło to zamierzonego efektu…
Powrót Froome’a
Może bez kropki nad „i”, ale i tak powrót Chrisa Froome’a na wysoki poziom stał się faktem. Po fatalnej kraksie na rekonesansie indywidualnej jazdy na czas w Criterium du Dauphine 2019, Brytyjczyk nie był w stanie nawet nawiązać kontaktu z czołówką, często kończąc wyścigi w okolicach setnego miejsca. Wielu zapewne zwątpiło w czterokrotnego zwycięzcę Tour de France, ale nie on sam – cały czas dążył (i nadal to robi) do powrotu na szczyt. Światełko w tunelu pojawiło się w Mercan’Tour Classic Alpes-Maritimes, gdzie zajął 11. miejsce, pracując na rzecz Jakoba Fuglsanga i Michaela Woodsa. Był to jednak wciąż niszowy wyścig pierwszej kategorii, a Froome stracił do swojego lidera, Fuglsanga, prawie cztery minuty. Na dwunastym etapie Tour de Froome Chris Froome udowodnił jednak, że wszystko idzie w dobrym kierunku – po raz pierwszy od ponad trzech lat był w stanie włączyć się w walkę o zwycięstwo. Nie udało się, Brytyjczyk zajął trzecie miejsce, przegrywając z Tomem Pidcockiem i Louisem Meintjesem, lecz pokazał, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Imponująca seria podtrzymana
Było ciężko, ale w końcu się udało. Nie za sprawą Mathieu van der Poela, a Jaspera Philipsena, ekipa Alpecin-Deceuninck podtrzymała serię zwycięstwa etapowego w każdym trzytygodniowym wyścigu, w którym startowała. Jest to o tyle niesamowite, że cały czas mówimy o zespole ścigającym się z licencją ProTeams. Warto przyjrzeć się też samemu triumfowi belgijskiego sprintera, który o włos pokonał wczoraj Wouta van Aerta i Madsa Pedersena. Odniósł on jeden z największych sukcesów w dotychczasowej karierze, choć nie cieszył się na mecie po raz pierwszy w tegorocznej edycji – na czwartym etapie Philipsen celebrował zwycięstwo, choć kilka sekund przed nim kreskę przeciął Van Aert. Jak się okazało, była to próba generalna przed właściwym spektaklem.
After practicing my celebration earlier this @LeTour, today was for real 😍🥇 #TDF2022 https://t.co/VqYXqPAcOQ
— Jasper Philipsen (@JasperPhilipsen) July 17, 2022
Cudowne dziecko brytyjskiego kolarstwa
Tom Pidcock jest jak dotąd największym pozytywnym zaskoczeniem tegorocznego Tour de France. Po solidnym otwarciu wyścigu, Brytyjczyk utrzymał się w czołówce na La Planche des Belles Filles, gdzie zwyciężył przed trzema laty na etapie Tour Alsace. Z pierwszej dziesiątki Wielkiej Pętli wypadł dopiero po etapie na Col du Granon – poniesione straty pozwoliły mu jednak na zabranie się w ucieczkę na kolejnym odcinku, prowadzącym na Alpe d’Huez. Początkowo Brytyjczyk nie znalazł się w odjeździe dnia, ale brawurowy przeskok i rewelacyjne umiejętności zjazdowe pozwoliły mu na dołączenie do harcowników, których ograł na finałowej wspinaczce, sięgając tym samym po największy sukces w swojej szosowej karierze. Aktualny mistrz świata w kolarstwie przełajowym i mistrz olimpijski w MTB XC po raz kolejny potwierdził, że jest jednym z kolarzy z niezwykle wszechstronnego pokolenia i w przyszłości może wygrać praktycznie każdy wyścig, o którym sobie zamarzy.
Francuzi wciąż czekają
Za kolarzami 15 dni rywalizacji, w tym etap rozgrywany podczas Dnia Bastylii – tymczasem Francuzi nie mają w tej edycji żadnego zwycięstwa. W ostatniej dekadzie taka sytuacja zdarzała się kilkukrotnie, jednak gospodarze zawsze byli w stanie znaleźć sposób na sięgnięcie po „triumf last minute”. Ostatni Tour de France bez francuskiego zwycięstwa etapowego miał miejsce w 1999 roku, jednak każda seria (poza tą z etapowymi wygranymi Alpecin-Deceuninck) musi się kiedyś skończyć. Nie oznacza to jednak, że Francuzi bardzo zawodzą – blisko wygranej był wczoraj Benjamin Thomas, na Col du Granon walecznie uciekał Warren Barguil, a do tego można dopisać kilka miejsc na etapowych podiach. Wyścig, w kontekście zwycięstw, nie układa się jednak po ich myśli – David Gaudu i Romain Bardet, ze względu na walkę w „generalce” są uwiązani, a w bezpośredniej walce z Vigegaardem i Pogačarem raczej nie mają na co liczyć. Do tego dochodzi brak sprintera, a także zwyczajny brak szczęścia w odjazdach – nie będzie więc zaskoczeniem, jeśli po raz pierwszy od 1999 roku żaden z francuskich kolarzy nie odniesie etapowego zwycięstwa w swoim domowym Wielkim Tourze.
Wyrównanie sił
Nietrudno było ulec wrażeniu, że siły ekip UAE Team Emirates i Jumbo-Visma w Tour de France nie były wyrównane – było to szczególnie widoczne na etapie z metą na Col du Granon, gdzie, przed finałową wspinaczką, w grupie faworytów jechało aż pięciu kolarzy Jumbo-Visma i tylko dwóch z UAE Team Emirates – Tadej Pogačar i Rafał Majka. Wczoraj sytuacja znacznie się zmieniła – jeszcze przed startem, z wyścigu wycofał się Primoz Roglič, a kilka godzin później, z powodu kraksy, karawanę Tour de France musiał opuścić Steven Kruijswijk. Znacznie osłabiło to zespół lidera, Jonasa Vingegaarda, który – kilka kilometrów później – również zaliczył upadek. Miejmy nadzieję, że Duńczyk nie odniósł poważniejszych obrażeń i kraksa nie odbije się na jego dyspozycji w ostatnim tygodniu – ten, ze względu na wyrównanie sił między ekipami największych faworytów, zapowiada się bardzo ekscytująco!