fot. BikeExchange-Jayco

Wydawało się, że już po nim, a jednak on się nie dał. Michael Matthews po zaciętej walce z Alberto Bettiolem i przede wszystkim samym sobą wygrał etap Tour de France.

Pagórkowaty początek, dłuższe, lecz niespecjalnie strome podjazdy w drugiej części i blisko trzykilometrowa wspinaczka do Mende, której średnie nachylenie przekraczało 10 procent, po której następował krótki zjazd. Tak wyglądał program na dziś przygotowany przez organizatorów Tour de France.

Uprzejmy peleton

Takie etapy zwykle sprzyjają uciekinierom, więc nic dziwnego, że ci dość licznie zameldowali się dziś w ucieczce dnia. Wśród nich nie zabrakło zresztą dużych nazwisk. Była mocna trójka z BORA-hansgrohe, z Lennardem Kamną na czele. Był Neilson Powless, który w tym roku ocierał się już o zdobycie żółtej koszulki. Byli Martinez i Uran – mocni kolarze, z którymi tegoroczna Wielka Pętla do tej pory obchodziła się okrutnie. Był wreszcie Louis Meintjes – kolarz, który swoją jazdą w ostatnich dniach ewidentnie składa hołd Guillaume’owi Martinowi. A to nie wszystkie znakomitości, które postanowiły spróbować dziś swoich sił, zresztą, spójrzcie sami:

obr. Pro Cycling Stats

Gdy tacy kolarze decydują się na odjazd, to nie po to, by zgarnąć czerwony numer. I już na 90 kilometrów przed metą okazało się, że nie będą mieli oni większych problemów z załapaniem się na walkę o etapowe zwycięstwo. Choć, jak już wspominaliśmy wcześniej, w składzie ucieczki był Meintjes – kolarz tracący w klasyfikacji generalnej zaledwie 15 minut, to peletonowi niespecjalnie zależało na trzymaniu jego grupy na krótkiej smyczy. Wręcz przeciwnie – w tamtym momencie różnica wynosiła już dziesięć minut, a później regularnie się powiększała. 13 minut przekroczyła na około 40 kilometrów przed metą.

Sen o zwycięstwie

Inna sprawa, że wtedy Meintjes był już nie w pierwszej grupie, a kilkadziesiąt sekund za nią. Ta zredukowała się bowiem do zaledwie czterech kolarzy: Grossschartnera, Krona, Sancheza i Matthewsa. W jaki sposób do tego doszło? Pięć kilometrów po tym, jak kolarze przejechali przez linię mety premii górskiej pod Cote de Grandrieu, na atak zdecydował się Michael Matthews.

Akcja Australijczyka została zignorowana przez resztę uciekinierów. Dopiero kilka minut później w czołowej grupie zaczęło się coś dziać. Jadący w niej kolarze zaczęli się dzielić – zaczęły się skoki, które wyłoniły trójkę: Kron, Grossschartner, Sanchez. To właśnie oni dołączyli do jadącego przez kilka kilometrów samotnie lidera. Ich przewaga dość szybko wzrosła do 40 sekund, co dawało im szansę na dojechanie do mety przez pogonią. Tym bardziej, że kilku kolarzy z Israel-Premier Tech i EF Education-Easypost – dwóch najliczniej reprezentowanych grup w ucieczce, które nie miały ani jednego kolarza w pierwszej grupie, zostało za główną pogonią.

A jednak w kolejnej części dystansu coraz więcej kwestii zaczęło przemawiać na ich niekorzyść. Po pierwsze, gumę złapał Andreas Kron i w czołówce pozostała już tylko trójka kolarzy, po drugie, z tyłu zaczęły zawiązywać się kolejne mocne grupki goniące. Żadna z nich nie odniosła jednak sukcesu i przed finałowym podjazdem różnica między dwiema czołowymi grupkami wróciła do 40 sekund.

Kaci z Jumbo-Visma

To, że realizator telewizyjny skupiał się głównie na uciekinierach i przewaga czołówki nad peletonem (przez moment grubo powyżej 14 minut!), mogło przyprawić widza o wrażenie, że z tyłu nie dzieje się zbyt dużo. Przez dłuższy czas rzeczywiście tak było, ale w końcówce Cote de la Fage zawodnicy Jumbo-Visma postanowili narzucić mocniejsze tempo. Narzucili – na tyle wysokie, że z tyłu został m.in. ósmy w klasyfikacji generalnej, zwycięzca z Alpe d’Huez – Thomas Pidcock. Zresztą, nie tylko on, ale także Aleksander Własow, Valentin Madouas czy główny sprawca całego zamieszania – Primož Roglič.

W wyniku tej pracy uciekinierom z ogromnej przewagi zostało już „jedynie” 13 i pół minuty przewagi – zresztą, gdy Roglič został z tyłu, tempo znów spadło, a różnica bardzo powoli, ale jednak, znów zaczęła wzrastać.

Trzęsienie ziemi i zmartwychwstanie

Tymczasem z przodu okazało się, że 40 sekund na tak stromym podjeździe, to wcale nie jest aż tak dużo. Gdy w drugiej grupie na przyspieszenie zdecydował się Michael Woods, różnica błyskawicznie została zredukowana o połowę. W reakcji na przyspieszenie Kanadyjczyka, w czołówce zaatakował Matthews, który zostawił z tyłu Grossschartnera i Sancheza.

Szybko okazało się, że Woods nieco przeszarżował, ale z jego wysiłków postanowili skorzystać inni. Alberto Bettiol – inny ze znakomitych ściankowców, zaatakował i na 1,3 km przed zakończeniem podjazdu dojechał do Australijczyka. Kilkadziesiąt metrów później Włoch zaatakował. Wydawać się mogło, że odjedzie mu z łatwością. A jednak 32-latek nie odpuszczał. Długo trzymał jego koło, tyle że w końcu musiał odpuścić. Został 5 metrów, 10 metrów, może 20 metrów. Wydawało się, że właśnie poznaliśmy etapowego zwycięzcę, ale.. to był błąd.

W końcówce podjazdu Matthews nagle się przebudził, choć może lepiej byłoby napisać: zmartwychwstał. Albo po prostu wykorzystał to, że Bettiol nieco przeszarżował. Błyskawicznie do niego doskoczył, zaatakował i samotnie pojechał po zwycięstwo. Na mecie zameldował się kilkanaście sekund przed Włochem.

Lider nie daje się zgubić

Można było skupić się na drugim wyścigu. Sygnał na start dał Rafał Majka. Przyspieszenie Polaka sprawiło, że zgubieni zostali… właściwie wszyscy. Wszyscy oprócz tego, o którego zgubieniu marzyli wszyscy z UAE Team Emirates – lidera. Sztuka ta nie udała się również Pogačarowi. Słoweniec zaatakował – bardzo mocno, ale Vingegaard utrzymał jego koło. Później utrzymywał wysokie tempo, ale na Duńczyku nie robiło to żadnego wrażenia. Tak samo, jak kolejne przyspieszenia. Na szczyt ostatniego wzniesienia przyjechali razem – to oznaczało, że na dwóch pierwszych miejscach w klasyfikacji generalnej nic się nie zmieni. Nieco więcej działo się za ich plecami – nieco odrobił Gaudu, trochę mniej dwójka liderów INEOS Grenadiers, straty zanotował Bardet. Obyło się jednak bez trzęsienia ziemi.

Wyniki 14. etapu Tour de France 2022:

Results powered by FirstCycling.com

Poprzedni artykułAdam Kuś o zwycięstwie w Kryterium Asów i ściganiu we Francji
Następny artykułPróba pobicia rekordu w jeździe godzinnej przez Gannę pod znakiem zapytania?
Trenował kolarstwo w Krakusie Swoszowice i biegi średnie w Wawelu Kraków, ale ulubionego sportowego wspomnienia dorobił się startując na 60 metrów w Brzeszczach. W 2017 roku na oczach biegnącej chwilę wcześniej Ewy Swobody wystartował sekundę po wystrzale startera, gdy rywale byli daleko z przodu. W pisaniu refleks również nie jest jego mocną stroną, ale stara się nadrabiać jakością.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments