Drogi pamiętniczku. Rok 2017 pomału się kończy, więc postanowiłem go podsumować. W moim życiu wydarzyło się wiele. Części się spodziewałem, część przyszła zupełnie znienacka. Najważniejsze jednak, że nadal udaje mi się być sobą.
Pierwszych dni stycznia nie muszę sobie przypominać. Wyglądały przecież tak zwyczajnie. Trenowałem, wracałem do domu, jadłem obiad i zajmowałem się głupotami. Co innego można przecież robić zimą? Dobrze, że dane mi jest wyjeżdżać w cieplejsze miejsca niż Słowacja.
Mimo to mogę powiedzieć otwarcie, że najcieplej było w Australii. Okolice Adelaidy to przecież piękne tereny. Dodając do tego atmosferę i fantastycznych ludzi, tworzymy coś naprawdę niezwykłego. Nie dziwne więc, że postanowiłem adoptować kangura. W sumie spoko zwierzak, szczególnie kiedy jest jeszcze mały. Może ściągnę takiego do domu?
Kolejne tygodnie były już tylko ciężką pracą i litrami potu wylanymi na szosie. W końcu już w marcu muszę być w wysokiej dyspozycji. Nie powiem, momentami nawet trochę przesadzałem, przez co miałem ochotę jedynie na śmieszkowanie. Nawet jeden z dziennikarzy musiał to zrozumieć, kiedy zadawał stereotypowe pytania. Dobrze, że kibice odpowiednio to zinterpretowali.
Kiedy najcięższy kalendarz treningowy zaczął zamieniać się w stricte wyścigowy, udało mi się złapać niemały oddech. Wówczas znalazłem czas na wyczyszczenie głowy i stworzenie czegoś ciekawego z przyjaciółmi. Nie spodziewałem się jednak, że będę opowiadał innym czym jest banan.
Później przyszedł znów spokojniejszy okres. Nie wiem dlaczego, ale maj zawsze kojarzy mi się z czymś w stylu wakacji. W końcu na spokojnie mogę sobie wyskoczyć do Kalifornii, by tam podpisać kilka bidonów, trochę się pościgać i kąpać się w amerykańskim słońcu. Co jak co, ale takiego aktywnego urlopu nie zamieniłbym na nic.
Kiedy wróciłem do Europy, znów miałem ochotę na robienie różnych głupich i dziwnych rzeczy. Jak co roku odwiedziłem piękną Szwajcarię. Czuje się tam jak w domu! W końcu czym różnią się Alpy od Tatr. Nie powinno więc dziwić, że w ciągu dziewięciu dni wymyśliłem cieszynkę „Peter Dab” oraz przechodziłem przez płot z pomocą drabiny. Uwielbiam ten czas!
O tym co stało się niecały miesiąc później nie lubię mówić. Czasu się nie cofnie. Szkoda, że z jednej z moich ulubionych imprez zostałem niesłusznie wydalony, ale cóż, każda akcja wywołuje reakcję. Dzięki temu miałem przyjemność odwiedzić kraj, w którym wszystko się zaczęło. Kibice byli zadowoleni, więc i ja nie miałem na co narzekać.
W sierpniu mogłem poczuć się jak w urodziny. Wszystko dzięki pierwszej setce, która strzeliła mi szybciej niż się spodziewałem. Szkoda, że byłem na wyścigu. Po lampce szampana przyszedł jednak czas na porządne świętowanie. Pierwszy raz udało mi się zjechać na jednym kole po hotelowym korytarzu!
Na koniec odwiedziłem Norwegię. Choć momentami pogoda nie była najlepsza, był to świetny czas spędzony z przyjaciółmi nad morzem pełnym łososi. Mimo, że przed wyjazdem walczyłem z chorobą, także sportowo wszystko ułożyło się pomyślnie. Bergen – kiedyś tam wrócę.
Kiedy myślałem, że już nic bardziej nie sprawi mi radości, przyszedł na świat mój syn. Marlon, bo tak daliśmy mu na imię, nie będzie miał z nami łatwo. W końcu kto chciałby żyć z tak pokręconymi rodzicami. Nie raz się za nas wstydu naje…
Na sam koniec roku, kiedy już bardzo mi się nudziło, postanowiłem zostać akrobatą. Wiesz pamiętniczku, rozciąganie, kółka, kozioł, wstążki – próbowałem wszystkiego. Na koniec nagrałem film jak robię kozackie skłony i ludzie oszaleli. Czego bym nie zrobił, wychodzi mi to lepiej niż się spodziewam. Oby tak do końca!
Co udało mi się zdobyć patrząc na dorobek sportowy? Po raz trzeci zostałem mistrzem świata, wygrałem kilka klasyków i etapów na wyścigach World Tour. Jakie ma to jednak znaczenie?
W ten sposób minął mi rok 2017. Czy kolejny będzie równie świetny? Nie wiem, nie mam pojęcia. Kto wie, może dam radę zrobić wszystko jeszcze lepiej? Czas pokaże. Tak czy inaczej, jestem spełniony i do końca będę chciał iść swoją drogą, pozostać sobą.
Peto, 26.12.2017.