Polskie kolarstwo to nie tylko Rafał Majka zdobywający brązowy medal olimpijski czy Michał Kwiatkowski wygrywający mistrzostwo świata i klasyk Mediolan-San Remo. To także praca u podstaw, która – jak pokazuje codzienne życie lokalnych klubów i klubików – często jest niekończącym się torem przeszkód. O plusach, minusach i największych chorobach toczących polski system szkolenia rozmawiamy z Katarzyną Dzięcioł-Biełowieżec, założycielką i prezesem Olsztyńskiego Klubu Kolarskiego.

Ilu zawodników trenuje w OKK?

Zaczęliśmy piąty sezon i obecnie w trzech grupach wiekowych – żakach, młodzikach i juniorach młodszych – szkolimy 20 dzieci. To największa grupa, jaka u nas trenowała. Mogłoby się wydawać, że to efekt ostatnich sukcesów polskich kolarzy, ale chyba nie do końca możemy tak to tłumaczyć. Kiedy w sezonie organizujemy w szkołach spotkania, na każdym jest kilkadziesiąt osób i może kilka z nich słyszało o Rafale Majce. Michała Kwiatkowskiego kojarzy jeszcze mniej uczniów. To za każdym razem dziwi mnie tak samo, ale niestety jest faktem. Rozmawiam z dziećmi, ich rodzicami i ta świadomość kolarstwa szosowego wciąż jest mała. Takie sukcesy jak te ostatnie są na chwilę w mediach, ale nie utrwala się to na tyle, żeby rodzice pomyśleli: „A może mój syn też mógłby być drugim Kwiatkowskim, bo lubi jeździć na rowerze?” A dlaczego tak nie myślą? Bo nie wiedzą, że mogą gdzieś z tym pójść. Zainteresowanie kolarstwem musi być rozbuchane regionalnie.

I dlatego zdecydowała się pani sama założyć klub?

Pochodzę z Grudziądza, gdzie tradycje kolarskie są spore. Kilka lat mieszkałam w Toruniu – tam podobnie. Natomiast kiedy osiem lat temu przeprowadziłam się do Olsztyna, nie widziałam na ulicach dzieci jeżdżących na szosówkach, nie widziałam nawet dorosłych. Być może coś się działo, ale na pewno nie szło to w eter. Podjęliśmy z mężem decyzję, że czas dać coś od siebie, coś stworzyć. Mąż już się nie ścigał, mi również brakowało kolarstwa. Postanowiliśmy spróbować.

Co było największym problemem w momencie podjęcia takiej decyzji?

Niezrozumiała dla mnie postawa niektórych osób z lokalnego środowiska. Kosztowało mnie to wiele nerwów, bo nasze działania odebrano jako ruch przeciwko nim, jako niezdrową konkurencję. Sama nigdy tak nie stawiałam sprawy, tylko zakładałam klub dla dzieci. Obojętnie ilu zostanie wychowanych kolarzy szosowych w regionie – czy to będzie w moim klubie, czy w innym – to jest to kolarz, który może kiedyś zostanie mistrzem świata? I będę się z tego bardzo cieszyła, bez różnicy, kto go wychował. Może jestem naiwna, ale tak do tego podchodzę. Jestem kobietą i to też nie ułatwia sprawy w męskim świecie. Jeśli się nie mylę, jestem obecnie jedną z niewielu pań w Polsce, która realnie pełni taką funkcję. Nigdy nie uzurpowałam sobie prawa do bycia trenerem i nim nie jestem. Ale jako prezes zrobię absolutnie wszystko, żeby moi zawodnicy i trenerzy mieli to, czego potrzebują. Nie jest lekko. To przecież sport, rywalizacja i adrenalina również wśród działaczy. A nowe kluby to kandydaci do dotacji, środków od sponsorów, czyli pieniędzy, których brakuje. Ja jednak nie chcę od nikogo nic za darmo. Ciężko pracujemy, mamy 15 medali mistrzostw Polski szkółek na szosie i torze, wychowanków zdobywających punkty w Ogólnopolskiej Olimpiadzie Młodzieży. Wszystko w cztery sezony i zaczynając od zera. Mamy potencjał.

Właśnie, sponsorzy. Jak wygląda to na przykładzie pani klubu?

To dramat, po części spowodowany zaniedbaniami promocyjnymi z przeszłości. Kiedy idę do firmy często słyszę: „Kolarstwo szosowe? Nie, proszę pani. Ja już daję na piłkę i siatkówkę”. Albo: „Dzieci? To się nie opłaca”. I muszę to zrozumieć. Ale najbardziej boli, gdy potencjalny sponsor otwarcie przyznaje, że przestał dotować sport, bo nie wynikło z tego nic dobrego. Pieniądze zostały zmarnowane, nie było działań PR-owych, sponsora nie doceniano, brano jak swoje po prostu. Wiele klubów z różnych dyscyplin działa nieprofesjonalnie. Podejście „mam kasę, to super, wydam ją” działa na niekorzyść nas wszystkich, a tu trzeba działać na zasadach biznesowych, nawet jeśli szkolimy dzieci. Mamy wbrew pozorom dużo do zaoferowania, nie tylko miejsce na koszulce. Cieszy to, że coraz więcej działaczy odcina się od takiej prowizorki, a u nas Polski Związek Kolarski też przechodzi pozytywną metamorfozę. Ale jeśli masz mały klub i szkolisz dzieci, to ciężko pozyskać sponsora, jeśli nie jest pasjonatem kolarstwa. Nas doceniła agencja Bloomnet, która w tej chwili jest naszym głównym sponsorem. Także bez Centrum Rowerowego Olsztyn, które wspiera nas sprzętowo, nie zaczęlibyśmy działać. Kto wie, czy w skali Polski nie mam jednego z najmniejszych budżetów, bo zamykam się w 15 tys. zł na sezon. Ratunkiem od niedawna są również projekty, w których bierzemy udział, czyli ministerialny program „Klub” i Narodowy Program Rozwoju Kolarstwa koordynowany przez PZKol. Chociaż nawet z tymi źródłami nie mogliśmy pozwolić sobie na udział w otwarciu sezonu w Sobótce, gdzie w obie strony mieliśmy 1200 km.

Gdyby nie te programy, klub przestałby istnieć?

Myślę, że tak. W ostatnich dwóch latach bardzo pomógł nam NPRK, skąd dostaliśmy rowery, kaski, ubrania letnie dla dzieciaków. Nie jesteśmy klubem komercyjnym, nie zarabiamy nawet grosza. Dlatego o tym programie mogę mówić w samych superlatywach. Dzięki niemu mogliśmy zacząć rywalizować już na ogólnopolskim poziomie. Mogliśmy zobaczyć, gdzie jest nasze miejsce w szeregu i okazało się zresztą, że jest w czołówce. Co ważne, w tym programie wpisane było też drobne wynagrodzenie dla trenera – kilkaset złotych brutto. Dobrze, że to jest, ale w skali miesiąca i przy takim zaangażowaniu instruktora, to prawie jak nic. Ale doceniamy to. Tak samo ministerialny program „Klub”. Został naprawdę dobrze pomyślany, bo beneficjenci mogą wydać te pieniądze na rzeczy, które najbardziej spędzają sen z powiek, czyli sprzęt, zgrupowania i wynagrodzenia. To niby tylko 10 tys., jednak w klubach, gdzie oszczędza się na wszystkim, o takich kwestiach jak zgrupowania w ogóle nie ma mowy. Ale jeśli jest się w tym programie, jest na to szansa. Program skierowany jest do małych klubów i na tym właśnie polega wyrównanie szans.

Jak wygląda sytuacja trenerów?

Sama nie mam z czego im zapłacić, chociaż bardzo bym chciała, bo wykonują normalną pracę. Całe szczęście, że w tych zewnętrznych programach jest przewidziane wynagrodzenie dla instruktorów. Chociaż tak jak wspomniałam, to małe sumy, a na dodatek wypłacane jedynie przez kilka miesięcy. Dziwi mnie też inna rzecz, dotycząca tym razem dotacji samorządowych i pewnie podobnie jest też innych regionach. Ostatnio usłyszałam radę w jednym z urzędów, żeby nie planować wynagrodzeń z dotacji, bo to zaniża nasze szanse. Przynajmniej u nas, z reguły słabiej oceniane są te wnioski, w których dużą część kosztów stanowią wynagrodzenia. To jest chore. My nie kradniemy tych pieniędzy, tylko szkolimy sportowo dzieci, wychowywane w tym mieście. Zresztą nie dostajemy nawet złotówki na szkolenie sportowe od samorządu. Póki co, nasze sukcesy są efektami ciężkiej pracy trenerów, zawodników i finansowego zaangażowania sponsorów oraz rodziców.

Przed rozmową wspomniała pani o tzw. punktomanii. W czym tkwi problem? Przecież w sporcie właśnie chodzi o rywalizację.

Poważne ściganie o punkty zaczyna się w juniorach młodszych, czyli w wieku 15-16 lat. Wtedy zaczyna się ciśnienie i argument, że zawodnik „będzie w punktach”. To w ogóle nie jest podejście leżące w interesie zawodnika, jego rozwoju. Dlaczego wielu kończy ściganie na juniorach? M.in. dlatego, że są już wyeksploatowani. Bo ważne jest to, że klub musi tu i teraz pokazać w urzędzie, ile zdobył punktów. Im więcej punktów, tym lepiej też dla regionalnego związku. W systemie kluby też rywalizują między sobą w oparciu o liczbę punktów. Nic dziwnego, że umyka w tym wszystkim ścieżka kariery zawodnika, ale on jest tu tylko pośrednim beneficjentem. Sama oddałam ostatnio dwóch utalentowanych kolarzy do innego klubu, choć nie do końca jest to w moim interesie. Jednak na pewno było to w interesie chłopaków. Są już na takim etapie szkolenia, że ja nie mogłabym im zapewnić zaplecza, na jakie zasługują. Trzymanie ich tylko dla punktów byłoby nieuczciwe. Owszem, trzeba motywować zawodnika do osiągania sukcesu, bo co to za sportowiec, który nie walczy o wynik. Ale jak gdzieś w głowie trenera, czy działacza pojawia się bezustannie myśl, „jest w punktach, czy nie?”, to jest już to objaw choroby systemowej. Zdaję sobie sprawę, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Duże kluby z tradycjami, szkolące wielu zawodników, mogą teoretycznie nie widzieć problemu. Dla nich ten system to rutyna.

Jak więc pani zdaniem powinien wyglądać model szkolenia?

Wiedziałam, że usłyszę to pytanie, bo sama je sobie zadaję. Ale nie wiem, czy przypadkiem z systemem punktowym nie jest tak, jak z demokracją – nic lepszego jak na razie nie wynaleziono. Ale pewne zmiany są możliwe. Przede wszystkim nie powinno wywierać się presji na trenerach, że muszą zdobywać punkty. Dobrze byłoby też intensywnie szkolić trenerów – mówię tu o sporcie ogólnie – podobnie jak zrobiono to w niemieckiej piłce, żeby trochę zmienić podejście do szkolenia na bardziej perspektywiczne. Mamy bardzo dobrych trenerów, ale nagiętych do systemu. A byłoby genialnie, gdyby system nagiął się do potrzeby zmieniających się czasów. Kolejna sprawa: dziś, jeśli oddam zawodnika do innego klubu, to część zdobytych przez niego punktów trafi do mnie z powrotem. I to jest dobre. Ale może jednak warto pójść dalej? Mieliśmy w klubie zawodnika, który w ubiegłym sezonie tylko przez defekt nie znalazł się w czołówce Górskich Mistrzostw Polski. Niedawno zmienił klub i wyobraźmy sobie, że w tym samym wyścigu zostaje mistrzem kraju. Owszem, część punktów do mnie za to trafi, ale kto doceni czteroletnią pracę, jaką wykonali z nim trenerzy w moim klubie? Może warto zrobić tak, że jeśli zawodnik zdobywa już poważniejsze sukcesy, to doceniajmy finansowo te kluby i tych trenerów, którzy wychowywali ich w młodszych kategoriach. Nie chodzi o kurtuazję, ale o z góry określone systemowe zasady tego doceniania. Nie będzie sukcesu na końcu, bez tych ludzi na początku. Może sam system nie jest zły, ale dużo zmieniłoby uzupełnienie go o pewne obligatoryjne zasady oceniania etapów szkolenia zawodnika? Kolejną kwestią do rozwiązania jest też nierówność szans w zdobywaniu punktów.

Chodzi pani o specjalizacje?

Tak. Nie ma się co oszukiwać: szkolisz zawodnika od żaka i to jest początkowo zabawa. Ale on rośnie i rozwija się w określony sposób, ma takie, a nie inne predyspozycje. W juniorach młodszych z dużą dozą prawdopodobieństwa wiemy już, z kogo nie będzie sprintera i kto nie zawalczy w górach. Niestety mam wrażenie, że jeśli chodzi o rywalizację w OOM, faworyzowana jest pewna grupa zawodników. Większość wyścigów odbywa się zwykle na szybkich, raczej płaskich trasach. Jaką więc szansę zdobycia punktów mają typowi górale wśród 80 zawodników na starcie? Owszem, są wyścigi w nieco trudniejszym terenie, ale to wciąż nie jest taka różnica, żeby dać pełne pole do popisu dla tych, którzy wolą długo pod górę. A są tacy zawodnicy i ich już na pewnym etapie szkolenia ciężko zmotywować, bo mają poczucie, że ciągle przegrywają i nie mają nawet możliwości pokazania na co ich stać. Sama może dlatego widzę w tym problem, bo mamy akurat szczęście właśnie do takich zawodników. Od lat mamy Puchary Polski w tych samych miejscach, tam gdzie są na to środki. Może warto się temu przyjrzeć? Bo lubimy narzekać, że brakuje nam górali. Nie dziwię się, że takie dzieci zniechęcają się i rezygnują, bo po prostu myślą, że nie odniosą sukcesu. Nie traćmy po drodze talentów, przez błędy organizacyjne, systemowe.

A jakie są plusy dzisiejszego szkolenia młodych kolarzy?

Takie plusy oczywiście są, ale nie dotyczą jednak w ogóle kwestii finansowych. Mam natomiast poczucie, że uczestniczę w czymś ważnym. Patrzę na moje dzieci, szczególnie na najstarszych zawodników i wiem, że to wszystko ma sens. Uczymy ich kolarstwa, a dla wielu z nich to niepowtarzalna szansa na ciekawe życie. Jeśli kochasz kolarstwo, to co możesz zrobić więcej, niż wychować wartościowych kolarzy? Dodatkowo pracuję w środowisku ludzi z pasją, utytułowanych trenerów, zawodników i działaczy. To dla mnie zaszczyt. Poza pojedynczymi wyjątkami czuję życzliwość i otrzymuję pomoc od bardzo wielu osób ze środowiska. Czuję, że powolutku zapisujemy się na kolarskiej mapie Polski. Jestem dumna z naszych zawodników i trenerów. Tego nie jest w stanie zmienić żaden błąd systemowy, pojedyncze złe słowo, czy brak pieniędzy.

Materiał przygotowała agencja interaktywna Bloomnet

Poprzedni artykułMałe trzęsienie ziemi – zapowiedź 6. etapu Giro d’Italia 2017
Następny artykułVincenzo Nibali: „Czuję się dobrze”
Pomysłodawca, założyciel i właściciel naszosie.pl. Z wykształcenia ekonomista, kilkanaście lat zarządzający oddziałami banków. Pracę w „korpo” zakończył w 2013 i wtedy to zdecydował poświęcić się tylko pasji. Na szosie jeździ amatorsko od ponad 20 lat. Mąż i ojciec dwóch synów.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments