Fot. ŻTC Bike Race

Karuzela kręci się coraz szybciej, czyli ŻTC Bike Race na dwóch wyścigach – w sobotę w Rawie Mazowieckiej i w niedzielę w Łyszkowicach.

Gdy w niedzielę rano w niewielkim, ale bardzo miłym i sennym miasteczku zbiera się barwna kolumna wyścigu, nie może ona zostać niezauważona przez mieszkańców. Zaintrygowane twarze wyglądające z okien, ze sklepów, z punktów usługowych przyglądały się nam dyskretnie, pokazując nas dzieciom palcami, co tylko podsycało ich zaciekawienie. Było słonecznie i ciepło, co zawsze wpływa na frekwencję – w Rawie Mazowieckiej i Łyszkowicach zjechało się przeszło czterystu zawodników.

Dwóch autochtonów, którym sobotni wieczór przeciągnął się do niedzielnego przedpołudnia, zaskakująco grzecznie acz równie bełkotliwie życzyło nam „miłego dnia” i usiłowało poczęstować piwem. Spojrzałem z zaskoczeniem, by z jeszcze większym zreflektować, że nie mam pojęcia, co o piciu alkoholu mówi regulamin zawodów. Wróciłem szybko na ziemię, bo od kolegów, stojących na linii startu usłyszałem rozmowę „o jakimś gościu, który dzień wcześniej złapał gumę 3 km przed metą i pewnie nie ukończył zawodów”. Wyprowadziłem ich z błędu. Ów pechowiec ukończył zawody. Biegiem. Wiem to dobrze, bo owym pechowcem był autor niniejszych słów. Stojąc na starcie łyszkowickiego wyścigu wróciłem na chwilę myślami do startu w Rawie Mazowieckiej, rozegranego dzień wcześniej, z osobliwym dla mnie osobiście zakończeniem…

ŻTC RAWA MAZOWIECKA

Rawa Mazowiecka często wita sportowców – biegaczy, triathlonistów, kolarzy. Sobotniego poranka nad Zalewem Tatar zjechali się biegacze, uczestnicy ŻTC – Biegi Uliczne, którzy poprzedzali nasz start. Trasa, wytyczona początkowo wokół zalewu, wiodła przez groblę, by wyprowadzić nas za miasto, zakręcić kilkukrotnie i wrócić w to samo miejsce na finisz. W odróżnieniu od Grójca nie było już tak wietrznie, ale za to było kilka niewielkich wzniesień i technicznych odcinków. Sam finisz, tuż przy zalewie właśnie, wymagał dobrego ustawienia się, bo po sekwencji szybkich zakrętów lewa – prawa wpadało się na ostatnią prostą o nienajlepszej nawierzchni. Ma się ona niedługo zmienić.

Tradycyjnie, jak to na ŻTC Bike Race, organizacyjnie wszystko zapięte na ostatni guzik, brak poślizgów czasowych, piloci znają trasę, a strażacy i Policja panuje nad opanowaniem tej chmary rowerzystów jeżdżących w każdą stronę na raz, którzy w nerwach przedstartowych mają dość nonszalanckie podejście do przepisów o ruchu drogowym.
Ostatnie ustawianie się, nerwowe sprawdzanie czy liczniki dobrze działają – bo co to za wyścig, który nie zostanie zapisany? – i ruszamy. W moim sektorze stoi kilku tuzów, którzy twierdzą, że przyjechali tylko treningowo. Przełykam ślinę, bo to znaczy, że będzie bardzo szybko. Pierwsze metry spokojne, bo grobla wąska i niezręcznie byłoby kąpać się w zalewie już na samym początku, wypadamy na asfalt po drugiej stronie i już idzie pierwsza ucieczka. Gdy w grupie jedzie Daniel Chądzyński, czy Grzegorz Golonko jasne jest, że spokoju nie będzie. Zmiany kierunków, podjazd, zjazd, podjazd i już peleton znacznie się odchudził. Odjeżdża też trzyosobowa ucieczka; na naszą niekorzyść dojeżdża do mety.
Pierwsza pętla, przecinamy linię mety, lecimy drugą, potem kolejną. Grupa jedzie dość szybko, ponownie pokonujemy 80 km w dwie godziny, co na technicznej trasie wymaga nieco wysiłku.

A na 81 kilometrze, czyli 3 km przed metą, Wasz redaktor łapie gumę. Niestety, niewielka wyrwa w jezdni niezauważona na czas nie pozwala na przeskoczenie jej. Syczy. Ktoś brzydko się odzywa; jasne, że tym kimś jestem ja. Bezpiecznie zjeżdżam na bok, by nie przeszkodzić kolegom i schodzę z roweru. Do mety blisko – 3 km – do której to dobiegam w samych skarpetach, bo w butach szosowych biegać się po prostu nie da. Bieg po rozgrzanym asfalcie okupuję odparzeniami stóp. Słyszę liczne komentarze, gdy przekraczam linię mety – wyścig ukończyłem, jestem klasyfikowany. Rzecz jasna na ostatnim miejscu.

ŻTC ŁYSZKOWICE

Wszystko powyższe przebiegło mi przez głowę, stojąc na niedzielnym starcie, w Łyszkowicach. Nogi zmęczone, odzwyczajone do biegania, dodatkowo odparzone. Już przed startem wiedziałem, że będzie ciężko. Ale nie spodziewałem się, że aż tak. Bo w niedzielnym wyścigu Wasz jak zawsze oddany redaktor w grupie przejechał niecałe osiem kilometrów. Pozostałe 60 z hakiem miałem okazję przejechać w ucieczce. Skutecznej, warto dodać. Ale na tę „okazję” trzeba się było nieźle napracować…

Pętla w Łyszkowicach jest bardziej wymagająca technicznie, niż w Rawie. Podjazdy, zjazdy, sporo ostrych zakrętów, wiadukty; chwil spokojniejszej, równej jazdy jak na lekarstwo. W Super Prestige odjechaliśmy w czwórkę, rozpoczynając karkołomne zadanie na samym początku rywalizacji. Uciekliśmy przed 10 km trasy, co poczytać można za oznakę całkiem zaawansowanego szaleństwa. Ale tym razem udało się nam…

Sama ta ucieczka zasługuje na osobny wpis; bo o ile sam kilometraż nie robi na mnie wrażenia, o tyle już pokonanie ich w takim szaleńczym tempie – i owszem. W połowie dystansu, odwracając się na zakrętach, nie widzieliśmy grupy goniącej. Muszę też podkreślić niezwykłą współpracę tego kwartetu – bo z moich dotychczasowych doświadczeń wynika, że chętnych do jazdy „na kole” jest zawsze kilka razy więcej, niż tych, którzy napędzają grupę.

W Łyszkowicach jechaliśmy równo, twardo, szybko i na zmianach. I tylko to uratowało nas przed złapaniem w ostatnich chwilach przez grupę pościgową, dowodzoną przez Grzegorza Golonko, czyli jednego z najsilniejszych w peletonie. Po 50 kilometrach jazdy w ucieczce migały mi już wszystkie kontrolki, z bidonów wyssałem nawet zapach izotonika, a po żelu w kieszonce zostało tylko blaknące wspomnienie. W tej ciężkiej przeprawie uczestniczyli, jasno pokazując, czym są zasady fair play: Arek Szczerbiak, Arek Posmyk i Daniel Sumara i niżej podpisany. Końcowe kilometry ciągnęły się niczym latynoska telenowela, nogi działały w zupełnie innym systemie walutowym, niż umysł, ów płatał figle co i rusz wysyłając sygnały o odwodnieniu i wynikającej z tego konieczności odpoczynku, złośliwie starając się przekonać organizm, że jedną z jego podstawowych cech jest unikanie bólu… zwolnij, odpocznij… zdrętwiałe dłonie miały problemy ze zmianą przełożeń a tętno pokazywało rejestry zarezerwowane dla kogoś, kto wypił wagon kawy.

Na ostatnim zakręcie niestety – na skutek zerwania łańcucha – przewrócił się Arek Szczerbiak; poobijany ukończył jednak rywalizację, mijając go całkowicie zgubiliśmy szyk, finisz był już tylko rozpaczliwą próbą podjęcia rękawicy na całkowicie sztywnych nogach.
Dojechaliśmy we trójkę do mety. Do teraz nie wiem, kogo bardziej zaskoczyliśmy; czy sami siebie, czy też goniącą nas grupę.

Zwyciężył Arek Posmyk przed Danielem Sumarą. Niżej podpisany zajął trzecie miejsce; składam szczere gratulacje dla silniejszych i szczere słowa estymy za jazdę fair play w ucieczce, trwającej prawie cały dystans wyścigu. Chapeau bas. Liczę na powtórkę takiej ucieczki.

Pełne wyniki wszystkich kategorii na www.ztc.pl

Poprzedni artykułFroome: „Moja sytuacja jest zupełnie inna niż Contadora”
Następny artykułTom Dumoulin: „Nie boję się gór, czekam na nie”
"Master of disaster" Z wykształcenia operator saturatora; brak możliwości pracy w wyuczonym zawodzie rekompensuję jeżdżąc rowerem i amatorsko się ścigając, bardzo lubię też o tym pisać. Rytm tygodnia, miesiąca i roku wyznacza mi rower. Lubię się ścigać, i gdy jakiś wyścig mi nie wyjdzie, to wśród kolegów-kolarzy mówię, że jestem redaktorem sportowym, a gdy jakiś tekst mi nie wyjdzie, wśród redaktorów mówię, że jestem kolarzem-amatorem. I tylko do teraz nie rozgryzłem, czy bardziej lubię się ścigać, czy też pisać o tym, dlatego nadal zamierzam czynić i jedno i drugie, póki starczy sił.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments