fot. Milano - Sanremo

Wartość pierwszego monumentu sezonu relatywnie łatwo jest zbagatelizować. Rozgrywany jest na doskonale znanej i pozbawionej momentów niespodziewanej ekscytacji trasie, pożółkłe manuskrypty wprowadzanych w życie scenariuszy napisane zostały dekady temu, a o ostatecznym rezultacie i tak decyduje sprinterski pojedynek. Nuda. A jednak Milano-Sanremo nigdy nie jest tym, czym się wydaje. Włosi nazywają go la Primavera, ale on wyjątkowo rzadko przywodzi na myśl słońce i festiwal melodyjnych piosenek. Torturuje zdającymi się dążyć do nieskończoności kilometrami, a jednak na długie godziny wbija w fotel w tym specjalnym rodzaju napięcia, którego nie jest w stanie wywołać żaden inny wyścig. Nie jest najtrudniejszym z monumentów, a jednocześnie najtrudniej go wygrać. 109. edycja la Classicissimy rozegrana zostanie już w najbliższą sobotę, a my kolejny raz nie mamy pojęcia, kto uniesie ręce w geście triumfu na legendarnej Via Roma.

Parafrazując znane przysłowie, dwie jaskółki wiosny nie czynią. Odnieść to można do rozgrywanych w ostatni weekend lutego Omloop Het Nieuwsblad i Kuurne-Bruxelles-Kuurne, które chociaż tradycyjnie zwiastują wejście sezonu w nową fazę, same stanowią jedynie kolejny etap przygotowań do rywalizacji w najbardziej prestiżowych wyścigach klasycznych. Ta ciągnąć się będzie od marca do października, spinana w swoistą klamrę przez dwa włoskie monumenty: Milano-Sanremo i Il Lombardię.

Każda z pięciu największych imprez jednodniowych sezonu charakteryzuje się czymś, co zdecydowanie wyróżnia ją na tle pozostałej czwórki. Podczas gdy Liege-Bastogne-Liege i Il Lombardia dedykowane są góralom (lub też precyzyjniej, zawodnikom klasyfikowanych przez posiadających znacznie zasobniejszy słownik kolarskiej terminologii Francuzów jako puncheurs), Paris-Roubaix specjalistom od bruków, a Ronde van Vlaanderen zawodnikom do pewnego stopnia łączącym te umiejętności, Milano-Sanremo – w najprostszym ujęciu – to królestwo sprintu.

Lista znaczących wyścigów jednodniowych dedykowanych najszybszym kolarzom zawodowego peletonu jest zaskakująco krótka, zawierając obecnie obok la Primavery Kuurne-Bruxelles-Kuurne, Gent-Wevelgem, Scheldeprijs i Paris-Tours. Z uwagi na swój wyjątkowy status, Milano-Sanremo dzierży niekwestionowaną pozycję najważniejszego z nich, co automatycznie czyni go głównym celem wielu sprinterów na pierwszą część sezonu. Mimo tego nie wszyscy z nich decydują się prężyć muskuły na Via Roma. Dlaczego?

Ponieważ la Classicissima to nie tylko najdłuższy z monumentów, ale także najdłuższy wyścig całego kolarskiego kalendarza. Jest to powszechnie znany i do znudzenia powtarzany fakt, jednak nie może być inaczej, skoro to nie usłana przeszkodami trasa, ale morderczy dystans decyduje o stopniu jego trudności oraz charakterze rywalizacji.

Chociaż nigdy nie przekroczył mitycznej granicy 300 kilometrów, konieczny do pokonania dystans oscyluje między 289 – 298 kilometrami, co najzwyczajniej w świecie jest najkrótszą możliwą do wytyczenia trasą pomiędzy położonym na Nizinie Padańskiej Mediolanem i stanowiącym perełkę Lazurowego Wybrzeża San Remo. W interesujący sposób łączy się to z historią powstania tego obecnie jednego z najbardziej prestiżowych klasyków, za którym stali przedstawiciele Unione Sportiva Sanremese. Zainspirowani ideą zorganizowania wyścigu kolarskiego rozpoczynającego się w jednym z industrialnych miast włoskiej północy i kończącego w ich małej ojczyźnie, poprosili o pomoc odpowiedzialnego za rozgrywane już wówczas Giro di Lombardia Tullo Morgnaniego, a ten chętnie wykorzystał swoje kontakty w niezawodnej La Gazzetta dello Sport. Powołana do życia w roku 1906 la Primavera była jednak wyścigiem dwudniowym, ponieważ – jak już odkryliśmy – w odniesieniu do dystansu dzielącego rzeczone dwa miasta prawa fizyki pozostają nieubłagane. Na szczęście już podczas drugiej edycji zawodowcy znaleźli dość siły i determinacji by jednego dnia pokonać całość dystansu, czemu zawdzięczamy metaforę nadejścia kolarskiej wiosny.

Metaforę często dość odległą od rzeczywistości, ponieważ nawet jeśli warunki atmosferyczne towarzyszące rozgrywaniu Milano-Sanremo są zazwyczaj nieco lepsze niż te charakteryzujące wczesne belgijskie klasyki, nieubłaganie siąpiący deszcz zdarza się równie często, co słońce na tle bezchmurnego nieba.

Łatka wyścigu przyjaznego sprinterom sprawia, że la Primavera bardzo niesłusznie uznawana jest za wyścig łatwiejszy od pozostałych czterech monumentów. W tym miejscu jeszcze raz należy podkreślić, że monstrualny dystans w znaczącym stopniu wpływa na ostateczny wynik rywalizacji i sprawia, że forma dnia ma tu jeszcze większe niż zazwyczaj znaczenie. Te właśnie okoliczności wykreowały decydujące wzniesienie Milano-Sanremo, Poggio, na najłatwiejszy z legendarnych podjazdów wykorzystywanych w kolarstwie szosowym, choć najprawdopodobniej w żadnym innym wyścigu nie zasługiwałby on nawet na nadanie mu jakiejkolwiek kategorii. Te same okoliczności sprawiają, że lista pretendentów do odniesienia zwycięstwa jest zazwyczaj znacznie dłuższa niż ma to miejsce w przypadku pozostałych klasyków tego samego kalibru, a dla najjaśniejszych gwiazd sprintu marzec zgodnie z tym, co mówi literatura, okazuje się miesiącem złamanych obietnic. La Classicissima jest bowiem grą na wyczekanie, wojną na wyniszczenie, która stopniowo podgryza i odbiera siły z każdym kolejnym kilometrem. A kiedy już sięga się kresu sił i wszystkie mięśnie błagają o litość, triumfują najwytrwalsi z najszybszych.

Trasa Milano-Sanremo jest doskonale znana, a po kilku nieudolnych próbach jej zrewolucjonizowania wyścig wrócił w ostatnich latach do swojego najbardziej klasycznego formatu. Chociaż współcześnie jest to już raczej wyjątkiem niż regułą, jego nazwa istotnie wskazuje na miejsca zlokalizowania startu i mety, a pomiędzy tymi punktami tradycyjnie znajduje się kilka niewielkich przeszkód.

Pierwszą z nich jest Passo Turchino, które chociaż pozostaje bez wpływu na ostateczne losy wyścigu, jednocześnie jest tym miejscem, w którym drużyny nie pokładające wystarczającej wiary w swoich sprinterów zaczynają dyktować nieco wyższe tempo. Chociaż nazwa tej stanowiącej dach la Primavery przełęczy przywodzi na myśl Turcję, etymologicznie nie ma z nią nic wspólnego. Niektórzy próbowali ją jeszcze łączyć z władającym niegdyś tymi ziemiami Luciusem Tarquiniusem Superbusem, jednak prawda jest taka, że „turchino” najzwyczajniej oznacza „turkusowy”. Zaczyna mieć to duży sens kiedy uświadomimy sobie, że dla podróżujących w tym samym kierunku pokonanie przełęczy pozwalało po raz pierwszy ujrzeć Lazurowe Wybrzeże.

Kolejne trudności pojawiają się stadnie, już na odcinku trasy wiodącym wzdłuż Morza Śródziemnego. Pierwszymi z nich są siostrzane Capo Mele, Capo Cervo i Capo Berta, na których z rzadka zawiązuje się jakakolwiek akcja, ale stanowią istotną wartość dodaną do kumulującego się zmęczenia.

Cipressa (5.6km, 4.1%, max. 9%) jest tym wzniesieniem, które odbiera najszybszym pretendentom do tytułu najwięcej energii i – jak wskazuje najnowsza historia – na którym wszystkie triki są dozwolone, a cel uświęca środki. Umiejscowiona 21 kilometrów od linii mety, jest również miejscem ataku desperatów zdających sobie sprawę, że nie mają szans w sprinterskim pojedynku z kimkolwiek górującym przyspieszeniem nad traktorem, a mimo tego marzących o triumfie w Milano-Sanremo. Cały czas oczekujemy przecież tego epickiego ataku Vincenzo Nibalego i możemy tylko żałować, że na start w tegorocznej edycji La Primavery nie zdecydował się Tiesj Benoot… Tu rozpoczyna się właściwa część rywalizacji, drużyny zaczynają odkrywać swoje karty w zakresie obranej strategii, a pierwsi sprinterzy pozbawiani są złudzeń.

Jeśli Cipressa otwiera decydującą fazę wyścigu, niepozorne Poggio (3.7km, 3.7%, max. 8%) i następujący po nim karkołomny zjazd stanowią jej absolutny punkt kulminacyjny. To na nim w większości drużyn dochodzi do dywersyfikacji zasobów, polegającej na wysłaniu do boju swoich najbardziej agresywnych kolarzy i jednocześnie udzieleniu koniecznej pomocy walczącym o życie sprinterom. Chociaż ekipy zazwyczaj z góry skłaniają się ku jednej z wyżej wymienionych opcji na rozegranie końcówki, stawianie wszystkiego na jedną kartę jest w przypadku Milano-Sanremo wyjątkowo rzadko podejmowanym ryzykiem. Sprawia to, że na położony zaledwie 5400 metrów od linii mety szczyt Poggio jako pierwsza dociera zazwyczaj niewielka grupka zawodników, a końcowe kilometry stanowią ekscytującą rywalizację pomiędzy nimi, a broniącym interesu sprinterów peletonem.

Trasa
 

Milano-Sanremo istotnie jest monumentem, który będąc wymienianym nawet w ścisłym gronie faworytów najtrudniej jest wygrać i dośc łatwo jest sobie wyobrazić, z czego to wynika. Już sama korelacja dystansu, często co najmniej zdradliwej pogody i równie zawodnej formy dnia sprawia, że lista pretendentów do tytułu jak na imprezę tego kalibru jest wyjątkowo długa. Trudność w wytypowaniu zwycięzcy przede wszystkim sprowadza się jednak do tego, że nie sposób z góry założyć, który z możliwych scenariuszy wejdzie w życie, a właśnie to bardziej niż w przypadku pozostałych największych wyścigów jednodniowych różnicuje charakterystykę grupy, z której wyłoniony zostanie triumfator. Oczywiście wyłączywszy z tych rozważań Petera Sagana (Bora-hansgrohe), który najprawdopodobniej byłby w stanie odnieść sukces w niemal każdym z tych scenariuszy i co przewrotnie go przed odniesieniem tego sukcesu powstrzymuje.

Jakie to scenariusze? Ten wpisany niejako w ustawienia domyślne Milano-Sanremo zakłada nieskuteczne ataki na Cipressie, równie nieskuteczne ataki na Poggio, które doprowadzą do znaczącej selekcji w peletonie i sprinterski pojedynek na Via Roma. Zwycięzca powinien zostać wyłoniony z grupy 15-30 zawodników –  szybkich, jednak nie na miarę triumfu na Champs Elysees. Będą w niej zatem Alexander Kristoff (UAE Team Emirates), Matteo Trentin (Mitchelton-Scott), Greg Van Avermaet (BMC Racing), Magnus Cort Nielsen (Astana), Sonny Colbrelli (Bahrain-Merida), Jasper Stuyven (Trek-Segafredo), Elia Viviani (Quick-Step Floors), Arnaud Demare (Groupama-FDJ), Michael Matthews (Team Sunweb) czy wspomniany już Sagan, zabraknie natomiast debiutującego w La Primaverze Marcela Kittela (Katusha-Alpecin). Przy takim rozwoju wydarzeń wyjątkowo wysoko stoją akcje francuskiego sprintera, który od czasu swojego pierwszego zwycięstwa w imprezie stał się znacznie silniejszy, stopniowo ewoluując w kierunku specjalisty od wyścigów jednodniowych. Być może na tyle, że tym razem nie będzie potrzebował pomocnej klamki swojego dyrektora sportowego podczas pokonywania Cipressy.

Istnieje wariancja tego scenariusza, która biorąc pod uwagę zazwyczaj trudne warunki rozgrywania Milano-Sanremo zadziwiająco rzadko wchodzi w życie, jednak nawet przy absencji Fernando Gavirii jest możliwa. Zakłada ona, że wszystko idzie z perspektywy nieźle finiszujących specjalistów od wyścigów jednodniowych jak najpomyślniej aż do według wszelkich prognoz obficie zroszonego deszczem zjazdu z Poggio, na którym kraksy dziesiątkują i tak nieliczną grupę. Ponownie przetrwa Sagan, ponieważ jego wykoleić nie sposób, przetrwa Trentin, który doskonale wie, kiedy należy jechać w czubie peletonu, jednak zamiast sprinterów o niespodziewany triumf mogą powalczyć także ci pomocnicy, którzy zdołali pozostać ze swoimi liderami do samego końca – na przykład Jurgen Roelandts (BMC Racing), Gianni Moscon, Łukasz Wiśniowski (Team Sky), Edward Theuns (Team Sunweb), Ben Swift (UAE Team Emirates) czy jeden ze ścigających się w barwach Lotto-Soudal Jensów.

Wariant, na który z pewnością większość czytelników portalu liczy najbardziej, to powtórka wydarzeń z ubiegłego roku, a więc skuteczny atak bardzo niewielkiej grupy zawodników na najbardziej stromym odcinku Poggio i wyłonienie zwycięzcy z tejże grupy. Niekwestionowanym faworytem do odniesienia triumfu po wejściu w życie takiego scenariusza byłby Peter Sagan, gdyby nie imponująca forma Michała Kwiatkowskiego (Team Sky) i fakt, że Polak lepiej niż większość zawodników wie, jak rozgrywać sprinterskie potyczki ze Słowakiem. O ile więc przychylam się ku stwierdzeniu, że obwoływanie lidera Team Sky faworytem całego wyścigu jeszcze przed jego rozpoczęciem jest o jednym krokiem za daleko, słuszna wydaje się opinia, że jest on faworytem na wypadek zaistnienia nieco mniej prawdopodobnej z dwóch najbardziej prawdopodobnych wersji wydarzeń. Jednocześnie trudno sobie wyobrazić, aby w wielkim finale La Primavery doszło do dwójkowego pojedynku Kwiatkowskiego z Saganem, a do tego typu akcji chętnie przyłączą się Julian Alaphilippe, Philippe Gilbert (Quick-Step Floors), Matteo Trentin (Mitchelton-Scott), Greg Van Avermaet (BMC Racing), Oliver Naesen (Ag2r-La Mondiale), Jasper Stuyven (Trek-Segafredo) czy Sonny Colbrelli (Bahrain-Merida).

Istnieje także możliwość, że na Poggio niewiele się wydarzy, a zwycięzca wyłoniony zostanie w wyniku sprintu z liczniejszego niż zazwyczaj peletonu. Analiza listy startowej pozwala jednak przypuszczać, że niewiele drużyn zainteresowanych będzie tego typu rozwiązaniem, a zredukowanie składów dodatkowo sprawi, że dynamiczna końcówka wyścigu będzie jeszcze trudniejsza do kontrolowania. Gdyby jednak do tego doszło, obok Demare’a i Vivianiego zwrócić uwagę należy na innych pełnokrwistych sprinterów, jak Andre Greipel (Lotto Soudal), Caleb Ewan (Mitchelton-Scott), Sacha Modolo (UAE Team Emirates) i Christophe Laporte (Cofidis). Najważniejszym pytaniem będzie jednak, jak ten dystans i umieszczone w końcówce podjazdy zniesie Marcel Kittel (Katusha-Alpecin).

W tym miejscu można narysować linię oddzielającą scenariusze możliwe i prawdopodobne od możliwych i nieprawdopodobnych, które mimo wszystko wydają się na tyle ekscytujące, by choć krótko o nich wspomnieć. Tym bardziej, że prognozowane silne opady deszczu i zredukowanie składów do siedmiu zawodników na rozgrywkę na dystansie niemal 300 kilometrów powinno mieć pewien wpływ.

Absencja Tima Wellensa i Tiesja Benoota (Lotto Soudal) sprawia, że jeszcze trudniej jest uwierzyć w szanse powodzenia jakiejkolwiek akcji na Cipressie, jednak Vincenzo Nibali (Bahrain-Merida) tradycyjnie powinien być zainteresowany zaznaczeniem swojej obecności w wyścigu, a dołączyć do niego mogą Alexey Lutsenko, Luis Leon Sanchez (Astana), Tony Gallopin, Alexis Vuillermoz (Ag2r-La Mondiale) lub Julien Vermote (Dimension Data).

Jeśli natomiast grupa ta nieco odłoży swój atak w czasie – konkretniej do momentu dotarcia do podnóża Poggio, powinna zostać wzbogacona o kilku zawodników szybkich, jednak nie na tyle, by w normalnych okolicznościach mierzyć się z Demare czy Saganem. Na myśl przychodzą między innymi Michael Valgren (Astana), Edvald Boasson Hagen i Nathan Haas (Dimension Data).

Wyścig Mediolan-San Remo 2018 rozegrany zostanie w sobotę, 17 marca.
Relację na żywo z wyścigu śledzić będzie można na antenie stacji Eurosport 2 od godz. 14:30.

 

Poprzedni artykułMediolan-San Remo 2018: Caleb Ewan chce poprawić rezultat sprzed roku
Następny artykułDegenkolb i Nizzolo nie pojadą w Mediolan-San Remo
Z wykształcenia geograf i klimatolog. Przed dołączeniem do zespołu naszosie.pl związana była z CyclingQuotes, gdzie nabawiła się duńskiego akcentu. Kocha Pink Floydów, szare skandynawskie poranki i swoje boksery. Na Twitterze jest znacznie zabawniejsza. Ulubione wyścigi: Ronde van Vlaanderen i Giro d’Italia.
Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments